ďťż
cranberies
Postanowiłam się zabić. Wymyśliłam sobie, że wezmę Etiudę w teren...na oklep. Pomijając fakt, że praktycznie nigdy nie pracowałyśmy na oklep, a tym bardziej w terenie, mogło być ciekawie. Etka po paru dniach furii wczoraj była wyciszona i spokojna, po prostu aniołek. Dziś też nie wyglądała na negatywnie nastawioną. Ładnie się przywitałyśmy, następnie koń idzie przed boks i doczyszczamy nocne brudy. Poszło gładko, mimo iż gniada na złość wierciła się i kręciła, no i tradycyjnie nadgorliwie podawała tylne kopyta. Kolejnym moim ruchem było założenie Holsztynce ochraniaczy na cztery nogi i ogłowia z meksykanem. Kiedy ruszyłyśmy na dwór była nieco zdezorientowana brakiem siodła, ale nie przejęła się tym jakoś szczególnie. Z pomocą schodków wgramoliłam się na jej mocne, umięśnione plecy. Poklepałam lekko spiętego konia i ruszamy.
Lekka łydka i jedziemy w las. Etiuda przez dłuższą chwilę oglądała się na mnie, była spięta i niepewna, jednak z czasem wszystko przeszło i stępowała sobie luźno z łepetynką w dole, a ja oparta dłońmi o jej kłąb starałam się wczuć w jej ruch. Trochę czasu mi to zajęło, bądź co bądź nieczęsto jeżdżę na oklep. A szkoda. Przejechałyśmy stępem na długiej wodzy spory kawałek głównej drogi, następnie czując, że kobyłka jest rozgrzana skróciłam wodze, łydka i kłus. Etiuda usztywniła się, przez co musiałam się trochę napracować, by ładnie podążać za jej ruchem, do tego jeszcze mając nad nią jakąkolwiek kontrolę. Gdy już twierdziłam,że nie zlecę rozluźniamy konia. Dużo półparad, stabilny dosiad i ręka, stajemy się „jednością”. Po paru minutach kłusowania wyczułam już rytm kobyłki i siedziałam na jej grzbiecie pewnie, nie miotając się na wszystkie strony i zachowując nad nią kontrolę. W końcu droga rozwidliła się, a my odbiłyśmy w prawo, na plażę. To była najszybsza nasza trasa do morza, a jak wiadomo na piach zawsze się lepiej spada niż w krzaki Wszystko przebiegało spokojnie, były lekkie górki i dołki, ale droga ogólnie szeroka, przyjemna i mało prowokująca płoszenie się. Niestety nawet tu moja szalona kobyłka musiała coś odstrzelić. Przejeżdżając obok jednego z większych krzaczorów usłyszałam szelest liści. Nim zdążyłam pomyśleć „o nie!” już czułam jak grzbiet klaczy mocno się zaokrągla, a jej całe cielsko idzie w górę wraz z wszystkimi czterema nogami. Potem jak w zwolnionym tempie lądowanie, kolejny wyskok, twarde lądowanie, potknięcie się, uklęknięcie na przodzie i ja stoję na ziemi, koń podnosi się gwałtownie i rusza galopem zatrzymując się niemal natychmiastowo. Gniada była w szoku, łeb miała cały w czarnej ziemi, tak samo wyglądała prawa strona szyi i przednie nogi. Stanęłam przed nią i zaczęłam uspokajać poprzez spokojne przemawianie do niej i delikatne gładzenie po ciele. Strzepałam z niej ziemię, przestępowałam i przekłusowałam w ręku. Wszystko było w porządku, tylko koń dalej lekko osłupiały. Przeprowadziłam ją w ręku do jakiegoś jaśniejszego i mniej zarośniętego miejsca, gdzie znalazłam jakiś wzgórek i z jego pomocą delikatnie usiadłam na grzbiecie Etiudy. Ruszyłyśmy stępem. Drzewa się przerzedzały, droga robiła typowo piaszczysta, szum morza był coraz głośniejszy. Po przestępowaniu paru metrów ruszamy kłusem. Na spokojnie, w ciszy i równowadze. Kłusem wjechałyśmy na dość stromą górkę i potem z niej zjechałyśmy, lądując jednocześnie na plaży. Sezon się dawno skończył, więc panowały pustki. Przeszłam do stępa, pokazałam klaczy wodę (która oczywiście chciała ją pogryźć i Etiuda musiała, po prostu musiała odskoczyć od koniożernej falki). Długo przekonywałam gniadą do wejścia w płyciznę, dwa razy przy tym mało nie spadając, bo Holsztynka stwierdziła, że wspinanie się i nagły odwrót to najlepsza ucieczka. W końcu jednak namówiłam kobyłkę i okazało się, że falujące i szumiące morze jest fajne. W takim brodzie przemaszerowałyśmy kawałek stępem, potem kłusem. Z początku czułam jak Etiuda wysoko unosi każdą kończynę i potem jak na szpilkach stawia delikatnie, jakby stąpała po chmurach. Potem ta reakcja trochę ucichła, a my wyjechałyśmy na brzeg. Przyłożyłam łydki do galopu i spokojne tempo, trochę wzdłuż brzegu, trochę w głąb plaży, na koniec trochę w wodzie. Śmiesznym uczuciem było to, jak Niunia uważa na wodę i stara się jak najmniej ją rozchlapywać. Wyjechałyśmy na brzeg i lotna. Nieogarnięta, ale zrobiona. Chwila galopu po brzegu, potem w wodzie. Zagłębiłyśmy się aż po stawy skokowe i do kłusa. Chwilę sobie pokłusowałyśmy, po czym wracamy na suchy ląd i galop. Jako, że byłyśmy rozgrzane to podgrzałam tempo. Pochyliłam się lekko do przodu, przechodząc do oklepowego półsiadu i przyłożyłam łydki jednocześnie oddając klaczy trochę wodzy. Od razu dzida do przodu, wiatr mnie zwiewa z grzbietu niuni, ale złapałam się mocniej nogami i dawałam radę. Etiuda rozpędzała się niczym parowóz. Od samego skoku tempa galopowała coraz szybciej i szybciej, jej fula się wyciągała, a ja tylko modliłam się, by nie pogubiła nóg, nie potknęła się, nie bryknęła, uskoczyła itd., bo mogłoby się to dla niej i/lub mnie źle skończyć. Przegalopowałyśmy naprawdę długi odcinek, pozwoliłam klaczy obrać tempo, sama po chwili odważyłam się puścić wodze i utrzymując równowagę rozłożyć ręce i poczuć wiatr na całym swoim ciele. W końcu Etka zaczęła zwalniać, wyraźnie wybiegana. Poklepałam ją i złapałam luźno wodze. Akurat trzeba było odbić w las, by prostą, nieco zarośniętą dróżką dotrzeć prosto do Auruma. Zwolniłyśmy do kłusa i spokojnie wjechałyśmy w nieco zakorzenioną ścieżkę. Krzaki muskały delikatnie nogi i brzuch klaczy, prowokując ją do ciągłych zagalopowań i wierzgnięć, ja jednak uparcie kazałam jej iść do przodu kłusem i dzięki temu uczyć, że muskające ciało gałęzie nie robią krzywdy. Po jakimś czasie uzyskałam akceptację ze strony Holsztynki, za co została sowicie pochwalona i akurat krzaki się skończyły, wróciłyśmy na główną drogę. Przejście do stępa i wodza rzucona na szyję, ręce luźno wiszące wzdłuż ciała, wracamy sobie do stajni. Na terenie AA byłyśmy już po 5 minutach, więc zajrzałam do stajni po polarek na mokrą kobyłkę, okryłam ją nim i w ręku występowałam spacerując sobie po terenie stajni i penetrując dawno nieodwiedzane już zakątki. Wszędzie, gdzie klacz się wahała szłam pierwsza, dokładnie pokazując, ze przedmiot, który wzbudza u niej jakieś lęki tak naprawdę jest nieszkodliwy, a może nawet dostarcza niezłą zabawę. Do stajni wróciłyśmy po jakiś 15-20 minutach, i najpierw na myjkę, schłodzić i umyć nogi, potem do boksu zdjąć ogłowie, dać dwa jabłuszka i ostatecznie by się rozstać. Gdy gniada wysychała do reszty ja zrobiłam niewielkie porządki w stajni i ostatecznie wypuściłam ją w innej, lepiej chroniącej od wiatru i deszczu dereczce na padok. Gniada postała chwilę przy bramce i połasiła się, w końcu jednak wołana przez swoich towarzyszy pokłusowała w głąb pastwiska odpowiadając im równie entuzjastycznym rżeniem. |