ďťż
cranberies
W mało znanym Wojcieszowie
Wiele tajemnic się chowie, Nie są wszystkim dobrze znane, Bo w legendach zapisane: O przedziwnej szubienicy I uczelni „niewdzięcznicy” - Tajemniczej „Szkole katów”, Co kształciła na psubratów Chętną młodzież do nauki Tej strasznej, katowskiej sztuki, Do której to słów brakuje. Ta legenda aż szokuje! Działo się to w średniowieczu, Niczym w małopolskim Bieczu. Dziwna szkoła tu powstała, Lecz do dzisiaj nie przetrwała, Podzieliła los „wendetty”, Krwawej zemsty. No niestety, Takie wówczas prawo było, Na tej zemście się skończyło. Książę śląski, Bolko Łysy, Co to miał piastowskie rysy, Zwany także i Rogatka, Ladaco - kawał gagatka! Miał kłopoty on rodowe, A także i finansowe. Potrzebował on pieniędzy, Dlatego ziemie pomiędzy Nysą Łużycką a Bobrem, Które były jego dobrem, Grafom miśnieńskim chciał sprzedać, A swym krewnym już nic nie dać. Wsiadłszy na konia okrakiem, Wyruszył ze swym orszakiem Do kraju przygranicznego, Ze Śląskiem sąsiadującego. Przy swym boku miał rycerza, Liczne szlaki z nim przemierzał, Był nim Siedlicz z Wojcieszowa, Pan na włościach, tęga głowa. Gdy do Sasów już przybyli, Trzy tygodnie tam gościli, Na wspólnym biesiadowaniu I sprzedaży omawianiu. Tam na dworze, u tych Sasów, Kręciło się „ananasów” Przy orszaku księcia wielu, W jakiej sprawie, w jakim celu? Siedlicz wcale się nie nudzi, Poznał bardzo wielu ludzi, Co przy księciu zasiadali I różnie obiecywali. Przy osobie księcia Pana Kręcił się Niemiec co rana I tak trwało do wieczora - Cóż za natręt, cóż za zmora?! Aż przez wszystkie trzy tygodnie, Było przy nim niewygodnie. Mamert Hoppe się nazywał, Wiele księciu obiecywał. Tajemniczą miał urodę, Zapuszczoną także brodę, Twarz po ospie naznaczoną, Jakby trochę pomarszczoną. Źle o nim przebąkiwano, Różnie w orszaku gadano, Lecz nikomu on nie szkodził. Mówią ponoć, że pochodził Z Milusy nad Rohanem I był znanym saskim Panem. Miał niemieckie pochodzenie, I przedziwne wykształcenie - Rektorem tytułowany! Ponoć bardzo szanowany? Studiował tutaj w Saksonii, W Monachium, włoskiej Bolonii, Dalekiej Mauretanii, Odleglejszej od Brytanii, Gdzie pobierał on nauki, Magii i tajemne sztuki, Łaciną też dobrze władał - Wszystko to już książę zbadał?! Książę był nim zachwycony, A nawet bardzo zdumiony, Że tak dobre ma zamiary, Cóż za człowiek - nie do wiary?! Rozwiał on wszystkim złe myśli, W dalszej mowie tak uściślił: „Chcę przekazać Wam nowinę!” - Uśmiechniętą robiąc minę. „Uczelnia na Śląsku stanie, Słynna będzie niesłychanie, Mamert Hoppe ją wystawi, Która cały Śląsk rozsławi?! Choć nie znam się w tej dziedzinie, Zwać się będzie po łacinie: Collegium Iustitiariorum, Niczym dawne, rzymskie Forum”. Siedlicz robił dziwne miny, Bo nie znał przecież łaciny. Wcale się tym nie przejmował, Inne myśli już studiował, By uczelnia się zrodziła, Nazwa go nie obchodziła. Z tłumaczenia, według znawców, Znaczy „Kolegium oprawców”. Wezwał książę ów rycerza, Wyznał jemu, co zamierza: „Masz się nim zaopiekować I ochrony mu dochować. Strzeż mi go od zła wszelkiego, Przywieź na Śląsk nietkniętego!” Padł przed księciem na kolana, Rzekł Siedlicz do księcia Pana: „Będę chronił uczonego I mienia powierzonego. Pozwólcie Panie łaskawie, Zaprosić go w dobrej sprawie Na włości do Wojcieszowa, Niech się spełnią jego słowa, By uczelnia tu powstała I Wojcieszów promowała. Wielką pomoc deklaruję, A srebra nie pożałuję?!” „Niech tak będzie!” - odrzekł książę, „Ja do tego zawsze dążę, By wszyscy moi poddani Byli dla mnie tak oddani, Jak Siedlicz, mój rycerz dzielny, Co wejdzie w ogień piekielny Za mną, by mnie stale chronić, Przed wrogami dzielnie bronić!” Zgodę rycerz księcia dostał I w Saksonii miesiąc został. Wkrótce wrócił na swe włości Z uczonym i w szczęśliwości. Hoppe zaufaniem darzył I tak sobie w duchu marzył: Uczelnię Hoppe wystawi, Mały Wojcieszów rozsławi, Z wioski wielkim grodem będzie, Znanym w Pańskim świecie wszędzie, A ród Siedliczów Wojcieszowianie, Będzie znany niesłychanie! Hoppe we wsi nie próżnował, Plany swe realizował. Zatrudnił on budowlańców, Ze Śląska to różnych krańców. Siedlicz srebra nie żałował, Żaden murarz nie głodował. Pracowali w pocie czoła, Nikt zatrzymać ich nie zdoła, Bo od świtu aż do nocy, Pracowali bez pomocy. Praca idzie, termin spiętrza, Przed zimą kończyli wnętrza. Wszystkich bardzo zadziwili, W rok ten obiekt wystawili. Piękna jest kamienna szkoła, Prawie większa od kościoła, Z bocznymi przyporami, Miśnieńskimi dachówkami, Z mieszkaniem dla Rektorusa - Taki standard to pokusa! Pomieszczenia preceptorów, Dla żaków i dla censorów, I komnaty niezliczone, Do nauki przeznaczone. Zaś w piwnicznych pomieszczeniach, O półkolistych sklepieniach, Są pracownie niezliczone, W narzędzia wyposażone, Które w świecie się znajdują, Licznie kaci je stosują, A także kukły skórzane, Co sianem były wypchane. W panującym tu półmroku Miano kształcić tu co roku Adeptów katowskiej sztuki, Ciężkiej - praktycznej nauki, A przy wejściu, tuż nad drzwiami, Wmurowany herb z labrami, Rodowy rycerza Siedlicza, Wyżej, z granitu tablica, Z piękną nazwą po łacinie, Która na Śląsku zasłynie. Gdy już szkołę ukończyli, Zaraz nabór ogłosili. Hoppe został jej Rektorem, A Lechenick Preceptorem. Do Wojcieszowa zjechali, Tęgie chłopy, także mali, Z Czech, Niemiec, Hungarii, Śląska, I innych krajów - grupa niewąska, Są to młodzi ochotnicy I katowscy czeladnicy, Którzy się nie wyzwolili I dlatego tu przybyli. Pragną zdobyć wykształcenie, Mieć stosowne potwierdzenie, Żeby w rzemiośle się obyć I godniejszą później zdobyć, Posadę kata grodzkiego, Być może i książęcego? Wszyscy zostali przyjęci, Bo miał Hoppe dobre chęci. Żeby zostać jej adeptem, Trzeba było pod respektem, Złożyć pewne przyrzeczenie I szczególne słów znaczenie: „Choćby cię męczyli, Gotowali w smole, Nigdy nie mów o tym, Co się dzieje w szkole”. Zabronione jest się żalić, Nikomu się także chwalić, Jakie tutaj są wymogi - Panuje tu reżim srogi. Sam Rektor niespodziewanie Tak zakończył powitanie: „Kto by jednak mnie okłamał, Wszystkie te zasady złamał, Proszę mi naprawdę wierzyć, Trudno będzie komuś przeżyć. Przesłuchany byłby w mękach, Skończyłby żywot w mych rękach”! Miano uczyć cztery lata, Program i wiedza bogata. Po niemiecku są wykłady, Bo z łaciny nie da rady, Tu adepci jej nie znają, Tylko słówka poznawają! W pierwszym roku Dydaktyka, Przepisy prawa, praktyka. Kodeks karny i cywilny, Jest w tej szkole bardzo pilny, Dlatego też krok po kroku, Wykłada na pierwszym roku, Rektor Hoppe znakomity, Co w kodeksach jest obyty. Lecz ważniejsza jest praktyka, Żaden żak jej nie unika, Każdy musi ją przejść, poznać, By tortury dobrze doznać I być Mistrzem w swoim fachu, Na szafocie nie mieć strachu, By straszliwy ból zadawać I litości nie doznawać! Preceptor ją nadzoruje, Młodych żaków wychowuje. Jest nim współziomek Hoppe’go, Mistrz topora katowskiego, Heinrich Lechenick z Akwizgranu, Jeden z katowskich tyranów, A chodzącą po pniu mrówkę, Przeciął na równą połówkę, Wymaga tego samego, Zawsze od żaka każdego, W pierwszym roku tej praktyki, Nauka społecznej profilaktyki, Cięcia na kukłach skórzanych, Sianem przez żaków wypchanych, Obycia się z bólem, krzykami, katowskimi narzędziami. W drugim roku na zwierzętach, Złapanych psach, kociętach, Na żywca tu obdzieranych, I musowo przypalanych, By się obyć z krwią, cierpieniem, No i także z pohańbieniem. Zaś na ludziach w trzecim roku, Złą praktykę, krok po kroku, Na nieboszczykach, skazanych, Przez księcia na śmierć posłanych. Nieboszczyków jest wciąż mało, Co dzień kilku by się zdało. Nauka, ciągle nauka, Zostać katem - ciężka sztuka! Jak mam szkolić katowczyków, Skoro brak jest nieboszczyków? Grzmiał ciągle Lechenick stary, Zdradził żakom swe zamiary. „Nie spadną nam przecież z nieba, Zapolować będzie trzeba, Na jakiegoś podpitego, Albo może myśliwego?” Wraz z czterema adeptami, Z toporem, sztyletem, workami, Udali się więc do lasu. Po cichutku, bez hałasu I ofiarę w nim zwietrzyli, W gąszczu chłopa wypatrzyli. „To sukcesu już połowę!” Zarzucili wór na głowę, By pojmany nic nie widział I ucieczki nie przewidział. Na uczelnię przytargali, Tutaj go torturowali. On zaś krzyczał, był nerwowy. Jak ściągnęli kaptur z głowy, Naraz wszyscy oniemieli, Denerwować się zaczęli, Był nim rycerz z Wojcieszowa, Po cóż w lesie on się chował? Aby się nie dowiedziano, Siedlicza zamordowano I wrzucono do Kaczawy, By nie było już obawy, Kto zbrodni na nim dokonał, By myśleli, że sam skonał. Nazajutrz, z samego rana, Sokolnik Siedlicza pana, Chodził przy brzegu Kaczawy Ze swym ptakiem na wyprawy. Dojrzał trupa, szoku doznał, Siedlicza po szatach poznał. Pobiegł szybko więc do dworu I narobił tam rumoru, Wyjawśniając co się stało, A dowodów ciągle mało, Więc nadworny psiarczyk Pana, Szykował się już od rana, By wytropić ślad mordercy, „Wkrótce znajdą się szydercy!” Pies wytropił krew Siedlicza, „Mordu poznać trza oblicza!” Ślad prowadził do uczelni, „Czyż uczniowie tak bezczelni, że się zbrodni dopuścili lub ich inni namówili?” Straszne rzeczy w niej zobaczył, Paniczowi wytłumaczył, Jakie tu jest nauczanie I młodzieży rozpuszczanie. Gdy się Panicz już dowiedział, Krwawą zemstę zapowiedział. „Winnych mordu ojca mego, Znajdę - nie daruję tego!” Z „Vendettą” więc ruszył żwawo, Takie było wówczas prawo. W uczelni się Panicz wstawił, Krótko sprawę swą przedstawił: „Łotr ukrywa się w uczelni, Bądźcie teraz tacy dzielni, Wskażcie zaraz mi winnego, Mordercę to ojca mego! Jak mi jego nie wskażecie, W piekle smażyć się będziecie!” Żacy nic nie wyjawili, Nauczyciele oświadczyli, „W uczelni nie ma takiego, Co dokonał czynu tego?!” Panicz nie dał za wygraną - „Sprawiedliwość to dostaną! Takie ma być nauczanie? Toż zwyczajne mordowanie! Tacy mają być uczniowie? Żaden życia nie zachowie!” Wszystkich w szkole pozamykał, Aby nikt z niej nie umykał. Dużo słomy naznoszono, Cała szkołę podpalono, Tych, co chcieli z niej uciekać, Strzałami ich kazał siekać. Wszyscy żywcem się spalili, Los złej szkoły podzielili. Krótką sławę szkoła miała, Lecz do dzisiaj nie przetrwała. Nam legenda pozostała, Dla wojcieszowian wspaniała! Od dnia tego Waszmościowie, Straszy teraz w Wojcieszowie. Widać ducha Lechenicka, Który przed ludźmi umyka, I Hoppego, jak się chowa, Gadając łacińskie słowa, Zwłaszcza nad brzegiem Kaczawy. Można sprawdzić - bez obawy! Autor: Jerzy Gadawski |