ďťż
cranberies
Przyjechałam do WSR Aurum Animus w lekkim pośpiechu, ale cując dreszczyk podekscytowania. To będzie nasz pierwszy wspólny trening! Niestety, byłam w tym tygodniu dość zabiegana - pokryło się to z otwarciem nowego hipodromu, który założyłam głównie z myśląc o dochodach, jakie mi przyniesie, abym była w stanie utrzymać Tulpę. Wysiadłam z auta i zobaczyłam Joanne, której pomachałam radośnie i lekko się zatrzęsłam. Ciaśniej owinęłam szyję szalikiem i ruszyłam w stronę siodlarni. Na razie sprzęt mam pożyczony - dała mi go koleżanka, która sprzedała swoje konie parę lat temu i już go nie używała. Niestety, przez brak odpowiedniej pielęgnacji, nie był to najlepszy sprzęt, dlatego chciałam jak najszybciej sprawić sobie swój. Muszę jednak być z tym ostrożna i wybrać odpowiedni dzień, bo to dość ważna decyzja. Na własność miałam na razie siodło skokowe kupione po kosztach od Skrzydlaka.
Przywlokłam do stajni skrzynkę ze szczotkami (lekko przykurzonymi...), nowe siodełko, ogłowie, czaprak i ochraniacze skokowe. Ponad drzwiami boksu zobaczyłam kasztanowaty, lekko zarośnięty zad zwrócony w moim kierunku. Przez moment serce zabiło mi mocniej. Złapałam kantar zawieszony na drzwiach i uwiąz, który był przywiązany do kołka obok. Zacmokałam delikatnie, a kobyła spojrzała z ciekawością, kto może jej zakłócać w tym relaksującym przeżuwaniu słomy. Jej wzrok prześlizgnął się po mnie bez prawie żadnej reakcji, zawiesiła oczy na mnie tylko przez moment, a potem wróciła do przerwanego zajęcia. Nic dziwnego, jestem dla niej obcą osobą. Ostrożnie otworzyłam drzwi boksu - to ją przełamało. Zrobiła parę kroków prawo, okręcając się tak, że stała do mnie przodem. Wyciągnęłam rękę i podsunęłam jej pod nos wierzch mojej dłoni, aby mogła go powąchać. Zawiesiła się na parę sekund, ale wyglądała na zrelaksowaną. Odważyłam się i pogłaskałam ją po głowie, którą od razu obniżyła i zrobiła jeszcze jeden krok w moją stronę. Sukces! Stanęłam po jej lewej stronie i powoli założyłam kantar, po czym dopiero do niego uwiąz. Uderzyło mnie, że przecież Tulpa nie jest jak koń ze Stajni Centralnej, z którymi miałam możliwość pracować w ciągu ostatnich paru lat. Nie trzeba obnosić się z nią jak z jajkiem, nie doświadczyła traum w swoim życiu. Bywa trudna (z tego, co mi mówili jej poprzedni właściciele), ale to "normalny", zdrowy i pewny siebie koń. Momentalnie sama nabrałam pewności i wyprowadziłam kasztankę na korytarz, po czym zaczęłam do niej mówić. Podczas czyszczenia długiej sierści i kopyt, opowiedziałam jej o wczorajszych urodzinach mojego współlokatora, o alarmie, który wszystkich zestresował o czwartej nad ranem, o mojej wycieczce na drugi koniec Londynu tylko po to, żeby spędzić pięć minut na rozmowie, która upoważni mnie do zdobycia numeru ubezpieczenia narodowego... Klacz cały czas żuła kawałek słomy, który zabrała z boksy, czasem odwracając się w moją stronę i ruszając uszami, co wyglądało przekomicznie i sprawiało, że zaczynałam chichotać. Miało to swoje plusy - było mi wtedy dużo cieplej. W końcu po około dziesięciu minutach Tulpa była gotowa. Wydawała się tylko lekko nerwowa przy podpinaniu popręgu, za czym ewidentnie nie przepadała, ale poza tym nie sprawiała problemów. Chwyciłam za wodze (parciane, fujka) i wyprowadziłam ją przed stajnię, gdzie podeszłyśmy do schodków. Tutaj zaczęła się zabawa - kasztanka zaczęła się cofać, kręcić, rżeć i generalnie robić wszystko, tylko nie stać nieruchomo w miejscu. Zajęło to chwilę, zanim udało mi się ją uspokoić na tyle, żeby stanąć równoległe do schodków tak, aby wsunąć nogę w strzemię, a potem szybko przełożyć drugą. Kiedy już byłam krokiem, od razu ruszyła przed siebie żwawym stępem. Hola, hola! Zatrzymałam ją dość gwałtownie, chcąc dobitnie pokazać, że tutaj zasady ustalam ja i takie zachowanie mi się nie podoba. Mięśnie miałam mocno napięte, ale utrzymać kobyłę w nieruchomości, ale odpuściłam po kilku sekundach. Wodze miałam długie, ale na delikatnym kontakcie - nie sprawiła mi żadnych niespodzianek podczas jazdy próbnej, ale jeszcze się dobrze nie znamy, więc wolę zachować środki ostrożności. Nigdy nie wiadomo, czyj pies może nagle wybiec nam pod nogi lub który ze stajennych może trzasnąć drzwiami lub upuścić miotłę. Wjechałam na teren hali. Jo akurat wychodziła z jednym ze swoich koni (jeszcze ich nie rozpoznaję, ale dojdę do tego), więc zamknęła za sobą drzwi tak, że zostałyśmy z kobyłą same. Na środku leżał luźno rzucony drąg. Świetnie się składa! Zaczęłam stępować dookoła hali, co jakiś czas dociskając łydki z napięciem mięśni brzucha, aby przypomnieć jej, że ma iść równo - jej ruch cechowała spora nieregularność, nad którą miałam plan popracować w najbliższym czasie. Musi się uspokoić, wyrównać, iść w tempie. Była strasznie ciekawa otoczenia - co chwilą się rozglądała, parę razy zarżała, nie doczekując się żadnej odpowiedzi. Czułam się nieco jak na bombie - ilość energii nagromadzona w tym nie tak znowu dużym ciałku mnie lekko niepokoiła. Po paru okrążeniach zaczęłam na każdej długiej ścianie robić duże, dość niekształtne koło. Potem zmieniłam kierunek przez przekątną i zaczynając łapać delikatny kontakt na wodzy. Podkreślam, że delikatny, bo Tulpa była bardzo wrażliwa w pysku, z wodzami trzeba było obchodzić się bardzo ostrożnie - w Niemczech przypomniano mi o tym kilkakrotnie. Wjechałam na koło w lewo i zaczęłam bawić się wewnętrzną, jednocześnie odstawiając ją od szyi na parę centymetrów. Klacz zaczęła żuć, wchodzić na kontakt. Nieco zmniejszyłam średnicę naszego koła, a po czym zmieniłam kierunek przez półwoltę, teraz zaczynając pracę na prawej wodzy. Na tę stronę miała być sztywniejsza, jednak nie poczułam żadnej różnicy - jak na razie wszystko szło gładko, po mojej myśli. Po czterech kołach wróciłam na ścianę i na środku jednej z długich zatrzymałam się, dając sygnały przez napięcie mięśni i minimalne odchylenie się do tyłu, dołączając ledwo zauważalne, stabilne przyłożenie łydek. Zatrzymała się, jednak z lekkim opóźnieniem. Ruszyłam po paru sekundach, aby powtórzyć ćwiczenie kilka metrów dalej. Reakcja identyczna, dlatego podjęłam jeszcze jedną próbę na krótkiej ścianie - tym razem już czekała na polecenie, więc zareagowała niemal natychmiastowo. Pogłaskałam ją po szyi, zmieniając kierunek przez przecięcie prostopadle do długiej ściany. Zrobiłam półparadę i przyłożyłam łydki, a Tulpa przeszła do kłusa. Leniwie podnosiłam się z siodła - miałam dość długą przerwę w jeździe, więc byłam przygotowana na chwilowy dyskomfort. Na szczęście Tulpa miała bardzo wygodny kłus, choć dość sprężysty, czym łatwo wyznaczała rytm, w który powinnam się wpasować z podnoszeniem i opadaniem w siodło. Starałam się robić w każdym narożniku woltę, co jakiś czas dwudziestometrowe koło na długiej. Klacz szła chętnie do przodu, ufała moim rękom, reagowała na sygnały. Mimo wszystko, w kłusie łatwiej było zauważyć różnicę pomiędzy zgięciem w lewo i prawo. Normalna sprawa, praktycznie wszystkie konie mają jedną lepszą, jedną gorszą stronę, ale zawsze okazuje się to dość frustrujące. Czułam, jak klacz zaczyna bardziej angażować zad, kiedy wprowadziłam delikatne wydłużenia i zebrania na przemian. Najpierw wydłużenia na długich, a skrócenia na krótkich, a po dwóch okrążeniach odwrotnie - nie chciałam, żeby zaczęła reagować na to automatycznie, tylko wciąż czekała na moje sygnały. Kiedy pojawiła się lepsza praca zadu, zaczęłam również zmniejszać średnicę mojej wolty. Potem zmieniłam kierunek przez przekątną i przeszłam do stępa po to, żeby po pięciu krokach zrobić zatrzymanie. Dużo lepiej, niż nasze pierwsze próby. Po pięciu sekundach nieruchomości, ruszyłam do stępa, a po trzech krokach do kłusa. Wtedy znów do stępa i do stój, a następnie prosto do kłusa. Wyśmienicie! Klacz zdała egzamin celująco - nawet się nie zawahała, tylko od razu wykonała polecenie prawidłowo. Poklepałam ją po szyi i dałam chwilę na złapanie oddechu, rysując różne figury na swobodnych wodzach. Nawet podczas odpoczynku pilnowałam, żeby jej chód był równy - musi się do tego przyzwyczaić. Po trzech okrążeniach znów złapałam wodze i przeszłam do kłusa, od razu do nieco wydłużonego. Przejechałam tak dookoła hali, a następnie zmieniłam kierunek przez przekatną, jednak skróciłam chód wyjeżdżając na krótką ścianę i ustawiłam łydki do galopu. Przeszła do niego bardzo płynnie, choć za bardzo rozpędziła się na ścianie, tak więc musiałam odchylić się do tyłu i ograniczyć ją łydkami, mocniej zamykając ręce na wodzy. Opamiętała się, choć wciąż czułam ten motorek od zadu. Postanowiłam ją troszkę zmęczyć i przy okazji doskonalić nasze przejścia. Po jednym okrążeniu przeszłam do kłusa, do stępa, zmieniłam kierunek przez półwoltę i przy wyjeździe dałam sygnały do galopu na lewą nogę. Tutaj zahaczyłyśmy o kłus, ale tylko trzy kroki, więc odpuściłam, choć zanotowałam w pamięci. Zrobiłam koło. Lekko uwiesiła się na zewnętrznej wodzy, więc najpierw trochę ją odpuściłam, a potem cały czas zwracałam uwagę, żeby napięcie było w miarę możliwości równe. Najechałam na drąga, który leżał samotnie na środku hali. Kobyłka trochę za bardzo pognała do przodu na jego widok, dlatego w ostatniej chwili musiałam "poratować" nas woltą, co zaskutkowało dobrym odmierzeniem i prawidłowym przejazdem przez niego. Poklepałam ją i przeszłam od razu do stępa. Skróciłam go tak, że mała stawiała naprawdę drobne kroczki, a potem wykręciłam i najechałam na drąga w stępie. Czułam ten dyskomfort, wiedząc, że naprawdę się starała, wysoko podnosząc nogi. Dooobry koń. Wciąż na środku ujeżdżalni zakłusowałam, pojechałam w lewo i zagalopowałam. Po połowie okrążenia wjechałam na woltę, gdzie zaczęłam bawić się wewnętrzną wodzą, popuszczając trochę obie. Klacz zaokrągliła grzbiet, wydłużyła szyję i zaczęła żuć. Bardzo dobrze. Powoli pozbierałam ją z powrotem, a potem przeszłam do kłusa ćwiczebnego, w którym przejechałam prawie całe koło, a następnie zatrzymałam Tulpę. Znowu lekkie opóźnienie - musiała się rozproszyć przez to żucie z ręki. Powtórzyłam ćwiczenie i od razu zaobserwowałam poprawę. Przy okazji zauważyłam też, że Tulpa oddycha nieco ciężko, więc postanowiłam, że znów dam jej chwilę przerwy, potem wrócę do drąga i dam jej spokój na dzisiaj. W końcu dobrze się spisuje. Kiedy dałam jej dużo swobody na wodzach, sama sięgnęłam po telefon i sprawdziłam godzinę. Cholera, niedobrze, czas mnie goni. Kiedy chowałam go z powrotem do kieszeni, usłyszałam głośny hałas ze stajni. Dzięki bogu, klacz się nie spłoszyła, choć gwałtownie podniosła łeb, cała zesztywniała i zaczęła podkłusowywać. - Spokojnie, mała, spokojnie - zaczęłam do mówić wolno i wyraźnie, przy okazji łapiąc wodze jedną ręką, a drugą gładząc ją po szyi. Podjechałam stępem do drzwi i krzyknęłam: - Hej, wszystko w porządku? - Tak, tak, wszystko okay! - usłyszałam głos Jo w odpowiedzi. - Tylko taczka się przewróciła. Wybacz. Uśmiechnęłam się pod nosem. Nic poważnego, dobrze. Przejechałam jeszcze jedno okrążenie i znowu wróciłam na kontakt. Praca zadu stale się poprawiała, choć wyczułam napięcie. To pewnie wciąż przez ten nagły hałas. Wjechałam na koło, gdzie znowu zaczęłam bawić się wodzami na przemian, a kiedy poczułam, że stres schodzi, wjechałam na drąga (w kłusie). Wyszło dość niezgrabnie, ale obyło się bez puknięcia. Zmieniłam kierunek i wróciłam, tylko z drugiej strony. Tym razem bardzo dobrze. Przy ścianie kolejna półparada, skrócenie i przejście do galopu. Miodzio. Najechałam po raz kolejny, starając się utrzymać krótkie kroki pomimo nadmiernego entuzjazmu kobyły. Szło świetnie, wyszło świetnie. Po prostu świetnie. Uznałam, że lepiej tego nie psuć, więc od razu pogłaskałam ją w nagrodę (także chwaląc ją na głos), przechodząc najpierw do kłusa, tym razem mocniej przykładając łydki, zmuszając ją do lekkiego wydłużenia, jednak poluźniłam przy tym kontakt. Bardzo ładnie się zaokrągliła. Po kolejnym narożniku przeszłam do stępa i kompletnie rzuciłam wodze, znowu ją głaszcząc. Krążyłam po hali przez dziesięć minut, po czym zdałam sobie sprawę, że zapomniałam o derce! Modląc się w duchu o to, żeby ktoś był akurat w stajni, zatrzymałam kasztankę i krzyknęłam: - Czy jakiś dobry człowiek mógłby podać mi derkę polarową? Jest w siodlarni - ma małą dziurkę przy zapięciu, kiedyś była granatowa, teraz taki sprany niebieski. Proszę?! Nie usłyszałam żadnej odpowiedzi. Żeby klacz nie stała, zrobiłam jeszcze jedno okrążenie i już miałam sięgać po telefon, żeby zadzwonić do Jo lub Zuzki, ale w tym momencie usłyszałam "uwaga" i drzwi do hali otworzyły się i ujrzałam właścicielkę stajni we własnej osobie, trzymają niebieskie warstwy materiału. Kochaaaana. - Dziękuuuuję, Jo - uśmiechnęłam się z zakłopotaniem. - Nie ma sprawy - rzuciła dziewczyna, puściła mi oczko i zniknęła w ciemności. Zarzuciłam derkę na Tulpę, po czym zrobiłam jeszcze ostatnie okrążenie, wyjechałam na zewnątrz i zatrzymałam ją przed stajnią. Oj, trochę ją zmęczyły te wszystkie przejścia. Przyznam, że mnie też. Zsunęłam się na ziemię, szczelniej okryłam konia i ruszyłam do stajni, gdzie już ciekawskie łby wychylały się, czekając na kolację. Rozebrałam klacz, szybko sprawdziłam kopyta i wprowadziłam do boksu, od razu zdejmując jej kantar z głowy. Pierwsza rzecz, jaką zrobiła - naturalnie sprawdzenie żłobu. Standard. Uśmiechnęłam się i sięgnęłam do skrzynki, gdzie miałam przygotowaną torebkę marchewek. Chwyciłam ją, po czym wybrałam parę i włożyłam tam, gdzie powinny być. Zamyśliłam się przez chwilę, stojąc i obserwując ją, jak chrupała, a kropla potu spływała jej po nosie, po czym przypomniałam się, że jeszcze dzisiaj muszę jechać do szpitala. Pośpiesznie odłożyłam cały sprzęt na miejsce, przeleciałam siodło i ogłowie ścierką z mydłem do skóry i potruchtałam do samochodu. Muszę przyznać, że to bardzo udany początek. |