ďťż
cranberies
Z rana poczłapałam do stajni, by potrenować koniska. Na pierwszy ogień i rozgrzewkę przy okazji miała iść Scarlet. Siwa stała jeszcze w boksie, wyszukując w słomie jakiś smakowitych kąsków. Szczękając i dzwoniąc sprzętem zagwizdałam. Folblutka podeszła do drzwiczek i wyciągnęła pyszczek w moją stronę.
-Hej kochana, dziś sobie polatamy - Powiedziałam gładząc jej coraz to bielszy pyszczek. Ostatnio raczej nie trenowałyśmy samych biegów, raczej pracowałyśmy nad osobnymi elementami, w tym kondycją i zmianami nogi. Dałam miśce cukierka i weszłam do boksu. Nie chcąc tracić czasu wyczyściłam i osiodłałam ją bez wyprowadzania, większej różnicy nie było. Mając gotowego konia założyłam co mi potrzeba, złapałam wodze i wychodzimy przed stajnię. Tradycyjnie podciągnęłam popręg, rozwinęłam strzemiona i z pomocą schodków znalazłam się na grzbiecie drepczącej w miejscu klaczy. Siwa doskonale wyczuwała i przewidywała, co będzie, więc wiedząc, że będziemy biegać była wyraźnie pobudzona. Stępem wjechałyśmy w las, by dotrzeć na nasz pseudo tor treningowy. Stępowałyśmy jakieś 7 minut i sprawdzenie popręgu, zakłusowanie. Folblutka jako koń, któremu mimo specjalizacji w wyścigach nie odpuszczam ujeżdżenia chwilę szła wyryjona, z łbem w górze i zadem w stajni, potem jednak nie widząc pretekstów do buntów i płoszenia się zgrabnie się pozbierała. Kłusem jechałyśmy jakieś 10, może 15 minut, powoli zbliżał się tor. Zagalopowałam i przytrzymałam ruszającą do przodu klacz. -Nie robimy tak miśka - Powiedziałam, gdy klacz po chwili szarpaniny odpuściła. Gdy szła spokojnym, równym i dobrym na czworobok galopem pochwaliłam, bo niedługo przerzucimy się na tą dziedzinę. Trochę galopu z jednej nóżki, potem zmiana i z drugiej. Przejście do stępa by złapać oddech i wjeżdżamy na tor. Siwa już zaczynała caplować i odstawiać cyrki, ostatecznie wspięła mi się tylko 3 razy i stwierdziła, że nie ma co, bo ja i tak nie spadnę, a nawet jak już, to będę zła i niefajna. W końcu stanęłyśmy na linii startowej. Odliczyłam do trzech i dałam Scary sygnał do startu. Mocny sus w przód, za którym jako skoczek w miarę dobrze podążyłam i jedziemy. Dość szybkie, ale stabilne i nie forsujące zbytnio tempo i jedziemy. Swój wzrok skupiałam na naszym torze. Jadąc zakręt skupiałam się na jego końcu, na prostej patrzyłam na początek zakrętu itd. Powietrze było jeszcze rześkie i zmrażało mi twarz. Chyba zakupię maskę, bo takie poranki zimą mogą zabrać mi nieco zdrowia. Zbliżały się już końcowe celowniki. Postanowiłam zrobić wyjątkowo długi finisz. Pchnęłam Scarletkę do przodu. Ta wystrzeliła jak z procy i wyciągając się jak może biegła w nieziemsko szybkim tempie do mety. W końcu linia końcowa za nami. Klepiąc klacz zwolniłam ją najpierw do wolnego galopu, potem kłusa. Wyjechałyśmy na drogę powrotną. Wybiegane, rozbudzone kłusowałyśmy sobie drogą w energicznym tempie, ale na luzie. Scary raz się wystraszyła krzaków i wykonała piękną dzidę, jednak wcelowana w chaszcze cudem wyhamowała. Stwierdziłam, że kłusa wystarczy. Stępem na luźnej wodzy wróciłyśmy do stajni. Zdążyłyśmy ochłonąć, więc zatrzymałam siwą, zeskoczyłam na ziemię, podpięłam strzemiona i do stajni. Zatrzymałyśmy się przed boksem kobyłki. Zdjęłam z niej ochraniacze, siodło i ogłowie, założyłam kantar i derkę, na myjce schłodziłam nogi i pomasowałam chwilę, w końcu wypieszczonego, wypielęgnowanego konia odstawiłam do boksu z dwiema marchewkami. |