ďťż
cranberies
Dziś, ze względu na piękną pogodę postanowiłam pozabierać towarzystwo w teren. Na pierwszy ogień wybrałam tradycyjnie Lithium, która potrzebowała solidnego wybiegania i wyskakania na większej przestrzeni. Bladym świtem, kiedy słońce przyjemnie grzało, a wiatr pojawiał się sporadycznie, słabiutki i cieplutki, szybko ogarnęłam się jako-tako, dałam kopytnym jeść, sama wsunęłam solidne śniadanie i zbiegłam na dół, zabrać się za pracę. Zamiotłam pobieżnie korytarz i dziarsko pomaszerowałam do siodlarni. Chwilę stałam, zastanawiając się, które siodło i wędzidło wziąć na dobrze rozbudowanego, młodego Hanowera, który chyba z miesiąc nie był w terenie, a ostatnio w ogóle zaniedbałam jej intensywne wybieganie... Wstyd, oj wstyd. Postawiłam na siodło wszechstronne, które, mimo iż wiekowe, to dalej trzymało się w świetnym stanie. Wytrzymało praktycznie wszystkie moje konie (pomijając kuce czy osobniki nader ogromne), pomogło mi nie rozstawać się z nimi w kryzysowych momentach, powinno być odpowiednie, zwłaszcza, że po podłożeniu żelu praktycznie nie mogłam mu zarzucić niedopasowania do grzbietu gniadej. Ogłowie wzięłam z nachrapnikiem meksykańskim, napierśnikiem z wytokiem oraz smakowym wielokrążkiem, zapiętym na środkowe kółko. Do tego komplet ochraniaczy, może nie do końca wyjściowych, ale z rodzaju nieśmiertelnych, wspomniany wcześniej żel, cienki, wszechstronny czaprak i to chyba wsio. A, kask. Obowiązkowo i bezdyskusyjnie. Tak obładowana dotarłam pod boks Lithium, poukładałam wszystko jak chciałam i weszłam do młodej. Najpierw lekki szczur, że jak to tak śmiem wtargnąć na jej teren bez żadnego uprzedzenia, jednak drapanie za uszkiem było wystarczającymi przeprosinami. Wyczyściłam i osiodłałam ją w boksie, uwijając się w 15 minut, była dziś wyjątkowo niekonfliktowa i miśkowata, co było trochę podejrzane, ale miłe. Wyprowadziłam ją przed stajnię i odbijając się mocno od ziemi wskoczyłam w siodło bez zewnętrznych pomocy.
Ach! Jakże dobrze poczułam się, kiedy energicznym, pełnym podekscytowania krokiem ruszyłyśmy w stronę bramy wyjazdowej! Dałam Lithium długą, ale nie kompletnie luźną wodzę, sama usiadłam głęboko w siodle i spojrzałam na zegarek. No, 8:15 wyjazd poza teren stajni to całkiem dobry czas. Na początku, przez ok. 5 minut jechałyśmy poboczem, by następnie skręcić w lewo, w nieco zarośniętą, ale jeszcze widoczną leśną ścieżkę. Chciałam sprawdzić stary szlak, pełen naturalnych przeszkód i paru fajnych, długich i niezarośniętych przestrzeni do pogalopowania. Zagłębiłyśmy się w chłodny jeszcze o tej porze dnia (i roku) las. Lith zwolniła nieco, uważniej stawiając nogi i czujniej przyglądając się okolicy. Nadal dawałam jej kredyt zaufania, po tylu latach współpracy byłam w stanie wyczuć rodzące się w niej napięcie i przygotować się np do nagłego wyskoku z czterech, półpiruetu i ucieczki ile fabryka dała, chociaż nawet teraz zdarzało jej się mnie zaskoczyć. Póki co sytuacja wyglądała dobrze - koń owszem, podjarany, pobudzony, energii po uszy, ale przy tym całkiem rozluźniony, nie zestresowany sytuacją, raczej cieszący się z bliskością matki natury w rodzimej postaci. Po około 10 minutach ścieżka rozszerzyła się, trochę wyrównała, a i gęstość roślin zmniejszyła się na tyle, by widzieć okolicę i promienie słońca przebijające się przez korony drzew. Sprawdziłam popręg, podciągnęłam o dwie dziurki i ruszamy kłusem. Dalej długa wodza, leciutki kontakt i dajemy sporo swobody koniastej. Lidzia parła do przodu, z uszami postawionymi na sztorc, głową uniesioną, czujnie obserwując otoczenie. Utrzymywałyśmy równe tempo, droga póki co była równa, bez wzniesień czy spadków, niezbyt twarda, nie kopna, idealna na kłus Po 5 minutach głowa Hanowerki zaczęła schodzić w dół, pojawiło się poparskiwanie w rytm kłusa, sam kłus zrobił się swobodniejszy i nieco wolniejszy, rytmiczny i bujający. Klacz zaczęła wchodzić na kontakt, międląc wędzidło, najwyraźniej otoczenie przestało być już takie fascynujące - ot, drzewa, krzewy, mech, o, i jeszcze więcej drzew. Łagodnymi łukami wiłyśmy się między rzędami drzew, chłonąc niewyobrażalną ilość tlenu i zieleni. Lithium co jakiś czas podrywała głowę zaalarmowana czymś, jednak pierwszy raz spłoszyła się dopiero po jakiś 15 minutach kłusowania, kiedy nagle ptak z krzaków obok poderwał się do lotu, robiąc przy tym niemało hałasu, zwłaszcza w pustym lesie. Jak wtedy nie wysadziła z czterech nóg do góry, poprawiając zadem, by po lądowaniu powtórzyć manewr, a jeszcze później strzelić trzy imponujące barany i dopiero wtedy ruszyć pełną parą przed siebie... Od razu pochwaliłam siebie za wybór siodła, próbując ją wyhamować, chociaż żeby ten galop był w miarę spokojny i nie po chaszczach, błagam! Udało się zwolnić dopiero jakieś 100 metrów od miejsca zdarzenia, nawet udało się przejść do stępa, do stój. Gniada dalej z lękiem wpatrywała się w punkt niedoszłego morderstwa na niej, nie stawiła jednak oporu przed ruszeniem stępem i powróceniem na ścieżkę. Spróbowałam podjechać do kryjówki potwora, starając się przekazać cały swój spokój gniadoszce. Z trudem, powolutku, kroczek po kroczku dopięłam swego, sowicie pochwaliłam klacz i stępem jedziemy dalej naszą trasą. Chwila odsapki, ruszamy kłusem. Zaczęły się pierwsze, niewielkie pagórki. Utrzymywałyśmy równe tempo, i na dobrą sprawę tylko tego oczekiwałam od kobyłki. Minęło 5 minut i znowu akcja. Tym razem była to wyraźna prowokacja z klaczy strony, gdyż na... w sumie nie wiem co. Jakiś szelest? ciche tąpnięcie? Lidka znowu wysadziła do góry, potem strzeliła z zadu i znowu chwila przebieżki. Wyraźnie szukała okazji do zbicia nadmiaru energii. No to co? Galopujemy dalej Zwolniłam ją tylko do rozsądnego tempa i możliwie powolutku galopowałyśmy sobie lekkim galopem, na najdelikatniejszym kontakcie, który pozwalał mi na kontrolowanie młodej. I tak sobie patatajamy, pod górkę, z górki, pod górkę, z górki... Zmiana nogi przez kłus i galopując na drugą nogę to samo. 10 minut takiego galopiku i można spokojnie zwolnić do kłusa, pokłusować z 3 minuty i do stępa, odsapka. Droga się wyrównała, już niedługo pojawi się pierwsza prosta do galopady, a po niej parę przeszkód, które chciałam pokonać. Szczęśliwie złośnica zachowała dobrą kondycję, więc była ledwie lekko zziajana, pot pojawił się u niej bardziej w wyniku stresu, niż zmęczenia. Wyjechałyśmy na piękną, szeroką, nie za twardą i niezbyt kopną drogę, prowadzącą praktycznie prościutko przez przerzedzony odcinek lasu. Poczułam jak klacz sama kumuluje całą swoją energię na ten widok, więc nie dając jej czasu do wymyślania swoich opcji jej zużycia dałam sygnał do galopu. Od razu przeszłam do półsiadu i pozwoliłam Hanowerce rozwinąć prędkość, na jaką miała ochotę. Odcinek był długi, chyba najdłuższy na całej trasie, więc można poszaleć. Starałam się chronić przed pędem powietrza, który zaczynał mi wyciskać łzy z oczu, jednak nieskutecznie. Czasem zerkałam, ile jeszcze nam zostało do końca, Lithium parła do przodu niczym lokomotywa, wyciągając się na ile była w stanie, na początku w ogóle szłą bardziej susami niż fulą, dopiero potem się to unormowało. Usłyszałam parę fuli czterotaktu, potem jednak wróciłyśmy do trzytaktu i z czasem coraz wolniej, i wolniej, aż mogłam normalnie patrzeć na punkt docelowy i zacząć hamować. Szczęśliwie Lithium była sama w sobie inteligentnym zwierzem i nie miała zamiaru wpadać pełnym pędem w las, musiałam jednak trochę mocniej zadziałać ręką i dosiadem, by zwolniła wpierw do bardzo wolnego galopu, a dopiero potem, już w gęstwinach zieleni, do kłusa. Wtedy oddałam jej wodze, poklepałam sowicie po szyi i 5 minut kłusa, coraz wolniej, wolniej, aż przejdziemy do stępa. No, pierwszy bak nitro zużyty. Zobaczymy, jak będzie z pozostałymi, bo gniada dalej zgłaszała zapotrzebowanie wybiegania, wyskakania, cokolwiek. Odetchnęłyśmy trochę, po czym poznałam w oddali naszą pierwszą przeszkodę do pokonania górą. Ale po drodze jeszcze płytki strumyczek, pokonany bez większych problemów i można zagalopować, spookoooojnieee, przegalopować z 20 fuli i mamy piękny najazd na kłodę ok. 50 cm. Ładnie wydeptana ścieżka, a nawet i na trawie nie byłoby problemów, bo pomyślałam za wczasu i wkręciłam Lith hacele. Przypilnowałam, by kobyłka równo podjechała do przeszkódki, po czym lekka łydeczka, oddanie rączki, podskoczek i już jesteśmy po strrasznej przeszkodzie. No to galopujemy sobie tak spokojnie dalej, odbijamy ze ścieżki w lewo, na mniej wyraźną ścieżkę pod górkę, a tam kolejna przeszkoda - przewalona brzoza, wysokość: 70 cm. Równy dojazd, na spokojnie, keep calm i te sprawy, szybka ocena przeszkody z punktu odskoku, hop, i po krzyku. Wjechałyśmy na polankę, dawno przeze mnie nie odwiedzaną, gdzie kiedyś udało mi się uformować parę przeszkód crossowych, takich do 100 cm. Na początek wybrałam żywopłot 100 cm, zawsze jak nie wyjdzie, to się tylko poczesze, a nie wyglebi, nie? Przypilnowałam Lith w łydkach, najechałam prosto, na równym kontakcie, rozliczając do przodu. Ładnie się odbiła, nawet nie patrząc, co skacze. Wylądowała miękko i lekko podbryknęła zmieniając nogę na prawą. No to w prawo, i rów trakeński z kłodą ok. 80 cm nad ziemią. Ee tam, gdzie tu wyzwanie. No to okser z cienkich, umocowanych na pniach kłód 100x80, z górki. "Hola, hola, nie szalej młoda damo" mówiło całe moje ciało, jednak Lithium, wiedząc lepiej odbiła się z daleka i wylądowała twardo, w odpowiedzi sadząc jeszcze barana po. No to powtarzamy. Ku mojej uciesze koń wyciągnął wnioski i poszedł blisko, skoczył ekonomicznie i dzięki temu nic tam nie jęknęło przy lądowaniu. Poklepałam ją i wracamy na równiejszy teren, szereg dwóch kłód po 90 cm średnicy na jedną fulę. Dość spokojny wjazd, bo mamy dużą fulę i hop-fula-hop. Gładko i płynnie, bez spiny. No to okser pod górkę. No, tu się udało za pierwszym razem, pochwała dla konia, na koniec kłoda 60 cm z niewielkim obniżeniem i (dzięki ostatnim deszczom) kałużą tuż przed. Przytupane, przycykane, ale skoczone. Pochwała, poprawka i wracamy na trasę, po drodze skacząc brzozę w dół, yay! Wtedy przeszłam do kłusa, do stępa i chwila odsapki. Po 10 minutach zakłusowałyśmy na jakieś 5, znowu stęp i stromy zjazd. Powolutku, bez pośpiechu i nadmiernego namawiania gniadej zjechałyśmy na sam dół, pochwaliłam ją sowicie i kłusujemy dalej, bo zaraz kolejny odcinek do galopu. Czułam, że młoda zaczyna tracić parę, więc nie będę z niej wyciskać ósmych potów, niech sobie po prostu pobiega ile potrzebuje, a na pewno jeszcze ma chęć do galopady. Lithium jest koniem, który bardzo lubi biegać i brykać, nawet zmordowana do ostatku sił pewnie próbowałaby galopować po odpowiedniej długiej, choćby w tempie stępa. Zagalpowałam na dwie minuty i oto jest - łączka, trawa po kolana, a pośrodku niewyraźna dróżka - nasza prosta. O, już mi się koń gotuje, już tylko biec i biec do przodu. Dałam jej lekki sygnał do ruszenia, przeszłam do półsiadu i utrzymując lekki kontakt ponownie pozwoliłam klaczy obrać tempo. Szła wyraźnie wolniej niż za pierwszym razem, może przez zmęczenie, a może też przez ostrożność, miała ograniczoną widoczność pod nogami. Udało nam się jednak rozwinąć trochę ten galop, podwyższyć ciśnienie jak na prawidłowym treningu cardio, potem płynnie zwalniamy galop, przechodzimy do kłusa, chwilę kłusem, wjazd pod górkę, zjazd z górki i stęp. Teraz długi odcinek samym stępem, droga była pełna korzeni, kamieni i innych problematycznych rzeczy, wliczając w to ogrom gałązek centralnie na wysokości mojej twarzy. Wykorzystałam to, by przytulić się do spoconej już szyi gniadej, wyklepać ją i wychwalić za dobre sprawowanie. Stępowałyśmy, bo ja wiem, z 15 minut nim pozwoliłam sobie na ponowne zakłusowanie, zagalopowanie i ostatnią dostępną dziś prostą do galopu. Ta natomiast prowadziła między uprawami tutejszych rolników, była piaszczysta, ale nie kopna. Wysuszona przez dzisiejsze słońce, bardzo przyjemna dla oka, zachęcająca do biegu dzięki otwartej przestrzeni wokół. Lithium od razu wyczuła, co się święci i tylko podrygiwała głową w rytm kroków, czekając na sygnał. Przyłożyłam łydki i nim zdążyłam zrobić cośkolwiek więcej musiałam szybko nadganiać za kobyłą, która ruszając jak z procy o mały włos nie zostawiła mnie zupełnie z tyłu. Tu dopiero poszła pełną fulą, tak jak na początku, może w mniej szaleńczym tempie, ale nie powiem, mogłybyśmy dotrzymać tempa przeciętnemu folblutkowi. O dziwo nie hamowałam jakoś szczególnie długo, najwyraźniej Lith sama uznała, że jej już wystarczy. Przeszłyśmy do kłusa i dalej, wzdłuż pól wracałyśmy do stajni. W końcu do stępa, wyjeżdżamy na drogę, która prowadzi do Auruma. Była to dokładnie ta sama, którą wyjechałyśmy, jednak z pół kilometra wcześniej. Akurat, byśmy dotarły na miejsce występowane wystarczająco na powrót bezpośrednio pod boks. Szybko zdjęłam z klaczy cały, mokry od potu sprzęt, wstawiłam na chwilę do boksu, by się napiła, po czym zabrałam na myjkę, całą zlałam letnią wodą, której nadmiar następnie usunęłam ściągaczką do wody i tak wypielęgnowanego konia porozciągałam trochę i wypuściłam na pastwisko, by nie tkwił samotnie w boksie. Lith pierwszy raz od dłuższego czasu zamiast dzikiego galopu do stada podeszła do niego spokojnym, luźnym stępem. Postanowiłam zaserwować jej jeszcze na wieczór masaż/solarium, by mimo wszystko nie dostała zakwasów. To samo będę musiała zaserwować i sobie, ale to już na własne życzenie szalonej amazonki. |