ďťż
cranberies
Alpy Walijskie (Wallisen Alpen)
15 -28 sierpnia 2015 r. Kierownik imprezy: Wojciech Łozowicki Zdjęcia w galerii Szwajcaria Alpy Walijskie (Szwajcaria) 14 – 30 sierpnia 2015 r. W naszym bielskim gronie ferratowym nikt jeszcze nie chodził po szwajcarskich ferratach w Alpach Zachodnich. Dotychczas wspinaliśmy się na ferratach, tak na zmianę dla urozmaicenia w Dolomitach we Włoszech i w Austrii, czyli w Alpach Wschodnich. Minęło już parę dobrych lat od naszych pierwszych wejść na ferraty. „Minęło parę dobrych lat…,” celowo powtórzyłam te słowa, bo nam wszystkim tyle samo parę dobrych lat niestety nie ubyło, ale przybyło! Eh, chyba już postarzeliśmy się w tych Alpach! Jest to zresztą święta prawda, bo ferratowa warszawsko-bielska przygoda zaczęła się w różnym czasie dla każdego z nas. Tak dla przykładu napiszę, że dla Andrzeja G. ferratowa przygoda zaczęła się już w 2000 roku, dla Marty i jej córki Marty w 2008 r., dla Ewy w 2010 r., dla mnie w 2007r., dla Wojtka Ł., organizatora każdego wyjazdu, jeszcze pod koniec ubiegłego wieku! Spodobały nam się te alpejskie wyjazdy, a było ich, jak łatwo policzyć, dużo. Na przykład dla Andrzeja G. wyjazd do Szwajcarii był dziewiątym wyjazdem na ferraty, dla Wieśka siódmym, dla mnie ósmym a dla Wojtka… hm… zgaduję, może siedemnastym? Tym razem zmieniliśmy kierunek i pojechaliśmy nie do Włoch, nie do Austrii, ale do Szwajcarii, bo tam przecież też są ferraty i to nie byle jakie! Szwajcaria to kraj, o którym można by tylko marzyć. Marzenia, jak widać z tego opisu, czasem się spełniają. Kraj ten kojarzy nam się zazwyczaj z serem szwajcarskim, z zegarkami szwajcarskimi i ich wybitną dokładnością, z bankami podobno najbezpieczniejszymi na świecie, z twardym frankiem szwajcarskim tak mocno obecnie dający się we znaki kredytobiorcom. Oj, wiele namieszał ten frank także w naszym kieszonkowo-wyjazdowym budżecie! Dobrze się stało, że Wojtek załatwił bazę dla swojej i bielskiej grupy, za którą na nasze szczęście zapłaciliśmy w Euro. Mieliśmy więc zaraz na początku organizacji wyjazdu trochę szczęścia, chociaż sam frank szwajcarski wysoko podskoczył jeszcze w styczniu w górę. To szczęście, najogólniej pisząc, dopisywało wszystkim aż do końca wyprawy, tj. do samego domu, czyli do Bielska-Białej, do Warszawy, a nawet jeszcze dalej. Cała grupa liczyła 12 osób, w tym: tylko jedna Marta reprezentowała młodzież. Tak jakoś w tym roku wyszło. Pozostali uczestnicy, czyli starsi, których można by już nazwać weteranami ferrat i wędrówek, a więc cała jedenastka też czuła się duchem całkiem młodo, tak samo, no, może prawie tak samo jak Marta! Średnia wieku całej ferajny to… zgadnijcie ile? Nie zgadniecie! Dokładnie 60,75 lat! Bez Marty trochę więcej, bo … 63 lata! Piękny wynik, chociaż Wojtek zmartwiony był tym, że jest w grupie tych „najmłodszych”, bo zaraz za młodzieżową Martą. Właśnie ta grupa od wielu lat razem spędzająca ferratowe wyjazdy pokazuje, że można, bez względu na wiek, wyjątkowo aktywnie, a więc zdrowotnie i trochę może nietypowo, spędzać letni wyjazdowy czas. Nie mieliśmy w głowie ani laby na leżakach, na plażach, ani nawet na zielonej trawce. Dlatego całej naszej grupie należy się – uważam - medal drużynowy, może nie olimpijski, ale na pewno medal za … dopowiedzcie więc sami: za co ten medal? Trzeba też napisać parę słów o samych przejazdach. Na wyprawę pojechaliśmy trzema samochodami: jednym z Bielska-Białej i dwoma z Warszawy. Każda ekipa jechała swoją drogą i na własną rękę. Każda też na szczęście zabezpieczyła sobie po drodze nocleg, bo trasa przejazdu do Szwajcarii (i z powrotem) byłaby zbyt długa jak na jazdę non stop. W tym roku nie było więc słynnych czeskich Dunajovic z langoszem, bo kierunek jazdy był przecież inny niż dotychczas. Bielska grupa - dzięki Jadzi - miała załatwiony nocleg tuż pod Norymbergą w Niemczech. A tak wyglądała ta nasza droga przejazdu: Bielsko-Biała – Cieszyn – Brno – Praga- Pilzno – Norymberga – Heilbronn – Karlsruhe – Bazylea – Berno – Kandersteg – Turtmann - Eischoll. Od szerokich autostrad, zielonych i niebieskich tablic, przeróżnych znaków, zjazdów itd. coraz bardziej mieszało nam się w głowach. Pilot i jego pomocnicy w samochodzie Andrzeja spisywali się dzielnie, a GPS czasem nam pomagał, a czasem sam się pogubił, zwłaszcza w terenach górskich i w tunelach. Pod koniec jazdy od Kandersteg do Goppenstein skorzystaliśmy też z pociągu służącego do przewożenia samochodów z pasażerami. To była dla nas całkowita nowość i atrakcja. Dwa tygodnie mieszkaliśmy w bliźniaczych apartamentach „Diana” i „Rhôneblick” w miejscowości Eischoll, położonej na wysokości 1219 m n.p.m. Ta baza była pod względem swojego położenia znakomita, z widokami na przepiękny wysokogórski świat i to z lodowcami! Jednak wielokrotny dojazd do niej i wyjazd z niej - moim skromnym zdaniem - były lekko utrudnione, bo każdorazowy przejazd siedem kilometrów po drodze pełnej serpentyn do góry albo w dół nie był przecież taki lekki. Nasz apartament dla bielskiej grupy tj. dla czterech osób nazywał się „Rhôneblick”. Naszymi sąsiadami na tym samym piętrze byli: Ewa z Wieśkiem oraz obie Marty. Były w nim trzy wygodne pokoje, jeden duży salon, obszerna kuchnia, dwie łazienki. Świetne było też wyposażenie kuchni, w której naprawdę niczego nie brakowało, a dyżury ustalone co drugi dzień w przygotowaniu obiadokolacji był w takich warunkach prawdziwą przyjemnością zarówno dla pań jak i panów! Także wyposażenie tego apartamentu w audiotele, biblioteczkę górską i w przeróżne materiały informacyjne było bardzo bogate. Słowem bogactwo tego domu nie tylko materialne, ale i dla ducha byłoby z pewnością w pełni wykorzystane przy… n i e p o g o d z i e ! Ha, ha! Było jednak inaczej! Bardzo dobra pogoda była i to tak zachęcająca do wyjazdów na ferraty, albo na zwiedzanie, na dalekie wędrówki wysokogórskie, na spacery itp. że raczej o domowym spędzaniu czasu nikt z nas nie myślał i basta! Co kto chciał, mógł sobie wybrać z tych różnych możliwości i to przez całe 14 dni pobytu w uroczym Eischoll. Plan wyjazdu opracowany przez Wojtka był ambitny, jak zresztą zawsze. Każdy z nas mógł w tym planie znaleźć coś dobrego dla siebie. Były wyjazdy wspólne całej dwunastki zapakowanej do trzech samochodów. Były też osobne wyjazdy w różnych kierunkach i różnych celach. Całą naszą grupę można by więc podzielić na cztery podgrupy: 1) wybitnie ferratową: Ewa, Wiesiek, Marta i jej mama Marta; 2) ferratowo-wędrującą: Wojtek, Małgosia, Andrzej Ł.; 3) wędrująco-ferratową: Andrzej G., Jadzia, Celina; 4) wybitnie wędrującą: Terenia, Stasiu. Wszyscy byli zadowoleni z tego co robili, a o to przecież chodziło! Najważniejsze, że nikomu nic złego (zdrowotnego) nie przydarzyło się ani na ferracie, ani na szlaku, ani w drodze. Za to Bogu dzięki! Wszyscy uczestnicy tej wyprawy byli „solidnie” ubezpieczeni i z tego tytułu na szczęście nie musieli korzystać. Ferraty, które uczestnicy wyjazdu przeszli były w skali trudności A – D. Często też były niedoszacowane. Aby nie zapomnieć po latach, jak to było z tymi ferratami w 2015 roku, napiszę poniżej ich nazwy, skalę trudności oraz imiona wspinających się. Może przy okazji czytania tych zapisków niejeden młody człowiek spojrzy na naszą grupę 60,75 + jako lekko „zwariowaną”, albo „pozytywnie zakręconą”, albo zbyt odważną i wręcz niedzisiejszą, kto wie?! 17.8.2015 – Aletsch Klettersteig – C (Wojtek, Małgosia, Celina, Andrzej Ł., Andrzej G., Jadzia, Ewa, Wiesiek, Marta mama i Marta); 18.8.2015 – Via Ferrata de Moiry – C (Wojtek, Małgosia, Celina, Andrzej Ł., Andrzej G., Ewa, Wiesiek, i Marta); 20.8.2015 – Klettersteig Zermatt Schweifine A/B – C/D (Wojtek, Małgosia, Andrzej Ł., Ewa, Wiesiek, Marta mama i Marta – przeszli całą ferratę w skali C/D, a Celina i Andrzej G., tylko I część ferraty w skali A/B); 21.8.2015 – Eggishorn Klettersteig – B/C (Wojtek, Małgosia, Andrzej Ł., Celina, Andrzej G., Jadzia, Ewa, Wiesiek, Marta mama i Marta); 22.8.2015 – Daubenhorn Klettersteig – C/D (Ewa, Marta mama i Marta); 23.8.2015 – Via ferrata Belvedere – C/D (Wojtek, Małgosia, Andrzej Ł., Celina, Andrzej G., Ewa, Wiesiek, Marta mama i Marta); 25.8.2015 – Klettersteig Allmenalp – D (Wojtek, Andrzej Ł., Ewa, Wiesiek i Marta); 26.8.2015 – Via ferrata Evolene – D – D/E (Ewa, Wiesiek, Marta mama i Marta przeszli wariant - D); 27.8.2015 – Via Farinetta – B/C – D – D/E (Marta i Andrzej Ł., przeszli I i II odcinek w skali B/C - D, pozostali tj. Wojtek, Małgosia, Celina, Andrzej G., Jadzia, Ewa, Wiesiek i Marta mama przeszli I odcinek w skali B/C); 28.8.2015 - Via ferrata Evolene – D – D/E (Wojtek i Andrzej Ł. przeszli wariant - D). Trzeba przyznać, że szwajcarskie ferraty były bardzo dobrze ubezpieczone (piszę o tych ferratach, które przeszłam). Najczęściej były to klamry, bolce, wiszące długie, czasem krótsze mostki linowe, drabiny itd. Miały też być liny zwane „tyrolkami”, ale ich nie było, bo były zamknięte na prawdziwą kłódkę, a kluczyki do nich miał mieć upoważniony przewodnik – tak było napisane na tablicach na ferratach: Aletsch KS i Eggishorn (pewnie za stosowną opłatą). Trudno, Wojtek chciał nam sprawić tym przejazdem w powietrzu na linie przyjemność, a może chciał tylko napędzić nam lekkiego strachu? Tego nie wiemy. Zresztą czasy się zmieniły, bo jeszcze w 2009 roku warszawska grupa jechała „tyrolką” i nawet miała z tego tytułu miłe wspomnienia. Teraz, po zaledwie sześciu latach jest inaczej, no bo ludzie i świat też się razem zmieniają. Nie piszę tu słowa „szkoda”, bo sama nie wiem, czy po czymś takim pojechałabym, czy na pewno wystarczyło by mi do tego odwagi, czy też jednak obeszłabym spokojnie „tyrolkę” ścieżką zdecydowanie niestresującą? Tego naprawdę nie wiem! Gdy nadszedł dzień wypoczynkowy, czyli czas wolny od zbiorowych zajęć, to i tak bielska grupa, która miała doskonałą kondycję wędrowników (wiadomo, górale!) wyruszała „wypoczynkowo” na pobliskie liczne szlaki turystyczne po to, aby pokonując ponad tysięczne przewyższenia odpocząć… (?!) Tak, tak, odpocząć, choćby od samochodu …! Weszliśmy bez zadyszki na pobliskie szczyty: Erez z krzyżem (2300 m n.p.m) i na Ergischhorn (2550 m n.p.m). Szwajcaria to piękny alpejski kraj, który ma wysokie góry i liczne, ogromne lodowce, ale nie ma dostępu do morza. Przyroda jednak zrekompensowała Szwajcarom ten brak różnymi cudami, skarbami natury, których chociaż cząstkę mogliśmy i my na własne oczy na tej wyprawie zobaczyć. W Szwajcarii obowiązują cztery języki urzędowe: niemiecki, francuski, włoski i retoromański. Mieliśmy okazję mieć kontakty na zmianę to z językiem niemieckim, to francuskim. Z tym drugim było już gorzej, ale cóż to był za problem, skoro jest jeszcze w użyciu język angielski! Wystarczyło przejechać kilkadziesiąt kilometrów z Eischoll, aby świat szwajcarski zmienił się z powodu urzędowego języka z niemieckiego na francuski. To były dla nas, przybyszów, jakby dwa światy, choć w jednej Szwajcarii. Opiszę teraz niektóre z tych wyżej wspomnianych atrakcji, które mieliśmy szczęście zobaczyć: 1) Matterhorn (4478 m n.p.m.). Góra ta uznawana jest za najpiękniejszą w Europie, choć nie jest najwyższą. Spoglądając na „nasze” Alpy Walijskie, zwane także Alpami Penninskimi, wiele razy „rozpoznawaliśmy” Matterhorn. Wielu z nas dosyć szybko znalazło bowiem „swój” Matterhorn. Ja też go gdzieś między obłokami wypatrzyłam i odkryłam, i to od razu na pierwszej wycieczce w okolicach Eischoll. Cieszyłam się z jego widoku szczerze, ale… później wyszło na jaw, że to nie był ten prawdziwy Matterhorn, choć tak bardzo do niego był podobny. Prawdziwy Matterhorn odsłonił nam się dopiero wtedy, gdy pojechaliśmy do słynnej miejscowości Zermatt. Gdy szliśmy na pierwszy odcinek ferraty Schweifine, to był on niestety całkowicie ukryty w chmurach, ale gdy oboje z Andrzejem wędrowaliśmy już dalej turystycznie w kierunku Trift non stop do góry (z uprzężą w plecaku!), to go po raz pierwszy zobaczyliśmy. Od razu go rozpoznałam, choć Andrzej długo nie wierzył, że to jest naprawdę on! Ta przepiękna góra zrobiła na nas ogromne wrażenie. Nic dziwnego, że jest symbolem szwajcarskich gór na pocztówkach i na innych przeróżnych pamiątkach. Tego dnia mieliśmy przymusowy, może ok. dwunastominutowy przejazd koleją z Täsch do Zermatt, bo na tym odcinku samochody mają szlaban! W Zermatt obowiązuje czysta ekologia. Parking w Täsch kosztował nas sporo frankowej kasy, ale cóż, mówi się w tym wypadku trudno, coś za coś! 2) Pojechaliśmy słynną zębatą kolejką Jungfraujoch z Grindelwald Grund przez Kleine Scheidegg do Eigergletscher. Nie, nie, niestety nie pojechaliśmy na samą górę, czyli na Przełęcz Jungfraujoch (3454 m n.p.m) w Alpach Berneńskich. Powód był prosty: kasa i czas. Jednak dzięki tej kolejce byliśmy pod słynną górską trójką: Eiger, Mönch i Jungfrau, gdzie grube lodowce jakby wisiały nad naszymi głowami i wręcz straszyły osunięciem. Długo wpatrywaliśmy się w tę słynną trójkę i w te bieluśkie lodowce… 3) Dzięki powyższej kolejce mogliśmy zrealizować niezapomnianą wycieczkę w postaci turystycznego przejścia pod słynną północną ścianą Eigeru. Zadzieraliśmy wtedy głowy do góry pilnie wyszukując drogę wspinaczkową zdobywców Eigeru w 1938 roku. Tym sposobem ta ściana, ogromna, pionowa i na pewno trudna, zrobiła z nas turystów prawie „wspinaczy”. Co rusz bowiem zatrzymywaliśmy się, aby przyjrzeć się tej drodze wspinaczkowej, z którą zapoznaliśmy się wcześniej szczegółowo na tablicy. Jeszcze raz, a potem jeszcze raz śledziliśmy drogę pierwszych zdobywców tej ściany i to tak, jakbyśmy razem z nimi się wspinali… Długo i trochę jakby leniwie schodziliśmy do stacji kolejki zębatej w Alpiglen, bo cudowna pogoda i teren, no i ta ściana nie pozwalały tak szybko oderwać od nich oczu. Z Alpiglen dojechaliśmy kolejką do Grindelwald Grund do czekających na nas na parkingu dwóch samochodów. 4) Oglądaliśmy też wodospady, wśród nich 10 wodospadów Berginnern, które tworzy woda właśnie z lodowców tych trzech gór: Eiger, Mönch i Jungfrau. To była prawdziwa potęga wody spadającej z ogromną siłą i hukiem. 5) Idąc na ferratę Eggishorn byliśmy nad najdłuższym alpejskim lodowcem – Aletschgletscher, liczącym 23,6 km. Lodowiec ten jest objęty rezerwatem znajdującym się na liście światowego dziedzictwa UNESCO, razem ze szczytami Bietschhorn (widocznym z Eischoll) i Jungfrau. Aletschgletscher zakręcał swoim szerokim lodem jak rzeka to w lewo, to w prawo mając wyraźnie zaznaczone dwa ciemne tory. Wyglądały one tak, jakby to koła szerokiego pojazdu świeżo przybrudziły ten lód. 6) Wody Szwajcarom nie brakuje, bo topniejące lodowce i górskie potoki zasilają liczne zapory wodne (i nie tylko). Mieliśmy okazję wspinać się na dwóch ferratach: Aletsch Klettersteig i na ferracie de Moiry właśnie przy takich wysokogórskich zaporach dojeżdżając do Blatten bei Natters i Grimentz. 7) Ogromne wrażenie zrobiła na nas największa zapora świata typu grawitacyjnego – de la Grande Dixence. Długość korony tej zapory - 700 m., a wysokość 285 m porównywalna jest na tablicach informacyjnych z Wieżą Eiffla. Wybudowana została w latach 1951 – 61. Korona zapory znajduje się na wysokości 2364 m n.p.m. Tuż obok zapory kolejka linowa podwiozła nas z dołu zapory do jej korony, a później po wysokogórskiej wycieczce odwiozła nas z powrotem. Ta zapora kosztowała nas wiele kilometrów dojazdu z dokładką około 30 km po nieziemskich serpentynach to w górę, to w dół. Kolejny raz zakręciło nam się w głowie od tej drogi. Z powodu jakiejś nieznanej imprezy zamknięto nam główną drogę do zapory, dlatego zmuszeni byliśmy w tym górzystym terenie szukać objazdów, a nawet skorzystać z pomocy miejscowych policjantów. Wojtek tak łatwo w tych okolicznościach nie zrezygnował z niej, bo dobrze wiedział i chciał, żebyśmy koniecznie ją zobaczyli. Najeździliśmy się wtedy dosyć sporo, ale … tak naprawdę warto było! Zapora i przejście mini tunelami to był początek tej niedzielnej pieszej wycieczki, bo potem była już tylko mozolna wędrówka "Drogą koziorożców" na przełęcz Col des Roux 2804 m n.p.m. Od korony zapory do tej przełęczy przewyższenie wynosiło ok. 400 metrów, a więc niewiele. Tu naprawdę spotkaliśmy się z koziorożcami, które nie tylko ciekawie spoglądały na nas wystawiając nad przepaścią głowy z różkami, ale też przechodziły sobie spokojnie w pobliżu nas. Z przełęczy zeszliśmy ścieżką turystyczną po drugiej stronie góry aż do korony zapory. Potem, po odpoczynku na tamie był już tylko zjazd kolejką. To też była piękna wycieczka! Jedną z wycieczek turystyczno-krajoznawczych (w ramach tzw. wolnych, czyli odpoczynkowych dni) bielska grupa zrealizowała do miejscowości Raron, położonej na wysokości 635 m n.p.m, a więc u stóp naszej miejscowości Eischoll. Śmiesznie to brzmi, ale najpierw musieliśmy zejść z gór w dół oznakowaną trasą prosto do Raron, położonego niedaleko miejscowości Visp w dolinie Rodanu. W Raron zobaczyliśmy starą, zabytkową część tej miejscowości z kościółkiem na skale. To one były stale widoczne od nas z bazy w Eischoll. Chcieliśmy tam być, no i byliśmy! Droga powrotna była nielekka, bo była w upale i do tego pod górę, a te prawie 600 metrów przewyższenia i dziko rosnące śliwki, no i grzyby, były nawet na tej trasie atrakcyjne. Tylko Jadzia zmęczona dzikim upałem i duchotą z Raron pojechała kolejką gondolową do Eischoll, dzięki temu mieliśmy zaraz po powrocie z wycieczki przygotowany obiad z deserem. Takich chwil nie zapomina się tak szybko! Rozpisałam się na dobre. Bo jakże nie napisać o tym ciekawym zakątku świata przepełnionym czterotysięcznikami i trzytysięcznikami, którymi, jak zdążyliśmy zauważyć, zachwyca się cały świat! Widać to było zwłaszcza w Grindelwald i w Zermatt. W Eischoll byliśmy w zasadzie jedynymi turystami w tak licznej grupie. Pojedyncze osoby były, owszem, ale one spędzały czas przydomowo i raczej na leżaczkach lub nad stawkiem pewnie z rybami. Pensjonaty i inne domy były puste o tej porze roku i czekały prawdopodobnie na zimę, bo tereny narciarskie są tu doskonałe. Nas jednak śnieg nie interesował, tylko dobra sucha skała do chodzenia po kolejnych ferratach. Dużo, bardzo dużo najeździliśmy się po przepaścistych drogach Szwajcarii. Do ferrat dojeżdżaliśmy samochodami najczęściej 30 - 60 km w jedną stronę. Dodając do tego kilka atrakcyjnych wycieczek turystyczno-krajoznawczych obliczyliśmy, że w samej Szwajcarii licznik samochodu Andrzeja wybił 1100 km! Tego jeszcze nie było na żadnej dotychczasowej wyprawie! Brawo kierowcy trzech samochodów, brawo dla Marty, Wojtka i Andrzeja G., Właśnie ten Andrzej w tradycyjnej koszulce z napisem: „Szef wszystkich szefów” starał się nieraz być dla bielskiej grupy jeszcze bardziej szefem z prawdziwego zdarzenia. W końcu szef to szef i koniec! Trzeba go było słuchać! W miarę upływu czasu coraz bardziej zapamiętywaliśmy nazwy niektórych miejscowości, zwłaszcza tych, przez które wielokrotnie przejeżdżaliśmy doliną Rodanu to w lewą, to w prawą stronę. Wśród nich wymienię: Turtmann, Raron, Visp, Brig, Sion itd. Ciepło i bajkowo spędzaliśmy czas w Szwajcarii, a to dzięki temu, że naprawdę mieliśmy na początku tej wyprawy dużo szczęścia! Tak, mieliśmy wielkie szczęście dojeżdżając pod wieczór w sobotę 15 sierpnia do Eischoll w deszczu bez sprawnych wycieraczek! W Szwajcarii, przypadkiem przy pierwszych kroplach deszczu wyszło na jaw, że coś wycieraczkom dolega, że prawie się nie ruszają, że nie pracują jak trzeba… Przejechaliśmy w takim stanie ponad 100 km, a to po ruchliwych drogach, a to serpentynami, a to pociągiem, a to niesamowitym zjazdem agrafkami w dół z Goppenstein przez Gampel – Steg i dalej do Turtmann, a potem jeszcze w górę ciągle w deszczu do Eischoll. GPS w taaaaakich górach po prostu pogubił się, a my na szczęście nie, chociaż czasem … Nie tak szybko będzie można zapomnieć tę niesamowitą drogę, kiedy to ledwie co odczytując i rozpoznając znaki drogowe i napisy na tablicach mimo wszystko jechaliśmy i … szczęśliwie dojechaliśmy! Andrzej! Dzięki! Wycieraczki, które były zaschnięte na amen z powodu wielotygodniowych nieziemskich upałów (tak przypuszczaliśmy) nazajutrz „przywrócił do życia” Stasiu, który cierpliwie wykonał sobie tylko znane prace „naprawcze”. Gdy drugiego dnia pobytu w Eischoll, czyli w poniedziałek głośno rozległa się wieść, że wycieraczki ruszyły, że pracują normalnie, albo prawie normalnie, wtedy radość zapanowała w całej bielskiej (i nie tylko) grupie. Bo w przeciwnym razie niewyobrażalne i niemożliwe byłoby jeżdżenie po drogach górzystej Szwajcarii! Stasiu! Tobie też dziękujemy! Atrakcją dla bielskiego Andrzeja były – jak zawsze od lat o tej porze roku – grzyby i to nie byle jakie, bo szwajcarskie prawdziwki. Pamiętam zbiory kozaków w Islandii, maślaków we Włoszech, rydzów w Rumunii… A tu, w Szwajcarii łatwo można było spotkać się z prawdziwymi okazami prawdziwków i to przy zwykłej turystycznej ścieżce. Kani też tu dużo rosło. No i co, czy Andrzej i jego pomocnik Stasiu mieli taaaakich grzybów nie pozbierać?! Dowiedziałam się niedawno, że w Szwajcarii wolno wynieść z lasu maksymalnie do dwóch kilogramów grzybów! Co Ty, światowy Grzybiarzu o tym teraz myślisz? Właśnie ten sam Andrzej kolejny już raz na ferratowym wyjeździe świętował swoje urodziny. Które? Zgadnijcie! 78! Dosłownie: siedemdziesiąte ósme! Podziwiamy go i gratulujemy mu sił, kondycji, chęci górskiego wspinania i w ogóle życzymy mu wszystkiego najlepszego! Bierzmy z niego przykład! Zapisać warto też i takie momenty, jak Marta (młodzież) upiekła pyszne ciasto z borówkami amerykańskimi na Urodziny Andrzeja, albo jak któregoś dnia, a było to pod koniec wyprawy, Wiesiu wyszeptał mi do ucha, że przeszedł już w swoim życiu 49 ferrat, a dla Ewy Via Farinetta była 50 ferratą. Gratulujemy Wam pięknie tych wszystkich ferrat! Ktoś powiedział mniej więcej takie słowa: „coś, co jest nie zapisane jest takie, jakby tego nie było”. To święta prawda! Stąd też powstał niniejszy opis wyprawy. Bo po latach wszystko wymiesza się, a z czasem zrobi się niewyraźne i mgliste. A tak, jest zapisane! Tego nikt nie ruszy i już nie zmieni! Mój dotychczasowy wynik ferratowy nie jest jeszcze tak okrągły i jubileuszowy jaki mają na swoim koncie Ewa i Wiesiek. Mógłby jednak taki być dopiero w następnym roku. Może się uda? Trzeba żyć marzeniami. Zobaczymy! Jak to zazwyczaj bywa, na każdej wyprawie są zyski i straty. Tak było i tym razem. Zysków było jednak bardzo, bardzo dużo. O stratach zapomnijmy! Serdeczne podziękowania od bielskiej grupy i od wszystkich uczestników wyprawy do Szwajcarii należą się Wojtkowi Ł. za to, że wszystko to, co przeżyliśmy na tegorocznej wyprawie wcześniej dobrze zaplanował, i że wyszukał i załatwił świetną bazę. Niezliczoną ilością telefonów i e-maili kolejny już raz skleił i scementował tę ferratową grupę, czyli „starą wiarę”. To była wspaniała i wyjątkowa wyprawa, o której można będzie jeszcze długo rozmyślać… Wojtek! Pięknie Ci za to wszystko dziękujemy! Bielsko-Biała, dnia 1 października 2015 r. Napisała: Celina Skowron |