ďťż
cranberies
Bieszczady 42 Rocznicówka Pszczeliny 2015
29.04 -3.05 2015 r. Kierownik imprezy Maciej Tyc 42 „Rocznicówka” Warszawskiego Klubu Górskiego im. Prof. Walerego Goetla Pszczeliny w Bieszczadach 29.04 – 3.05.2015 Tegoroczną 42 „Rocznicówkę” Warszawskiego Klubu Górskiego im. prof. Walerego Goetla zorganizował Maciej Tyc. Najpierw znalazł bazę w Bieszczadach w maleńkiej miejscowości o wdzięcznej nazwie Pszczeliny zaraz za Lutowiskami, potem przemyślał trasy w kilku wariantach dla każdego, następnie przygotował szczegółowy program imprezy. Pisząc w skrócie, dołożył on wszelkich starań, abyśmy mogli i tym razem aktywnie i ciekawie wypocząć w Bieszczadach podczas tegorocznej „majówki”. Szczególne zadanie do wykonania przypadło w tym roku Andrzejowi Głażewskiemu. Jadąc samochodem z Bielska-Białej przez Bochnię, Tarnów, Lesko do Pszczelin zabrał z Krakowa zaproszoną na „Rocznicówkę” wnuczkę prof. Walerego Goetla. Dzięki temu Jadwiga Chrząstowska mogła po raz pierwszy w niej uczestniczyć razem z całą grupą warszawskich turystów. Również dzięki temu w Bieszczadach też była po raz pierwszy w życiu. Patronem Warszawskiego Klubu Górskiego jest jej dziadek – prof. Walery Goetel. O nim mówiła zawsze ciepło: „dziadzio”. W drodze tam i z powrotem mieliśmy więc zaszczyt towarzyszyć i bezpiecznie przewieźć tak cennego gościa tej imprezy. 30 kwietnia 2015 r. (czwartek) Pierwszy dzień, przy przepięknej pogodzie, grupa podstawowa pod przewodnictwem Maćka przeznaczyła na wędrówkę następującą trasą: Terka – Studenne – Tworylne – Krywe – Hulskie – Zatwarnica. Długość tej trasy to „tylko” 17 km, suma podejść 700 m, a czas przejścia 6 godzin. Dolina Sanu, kiedyś bardzo zaludniona w licznych (byłych) miejscowościach witała nas dzisiaj słońcem, niesamowitą bielą tarniny i czereśni, zielenią pól, żółtymi mleczami i kaczeńcami, niebieską i szeroko rozlaną wodą górskiej rzeki, i tak samo niebieskim niebem. W tej przepięknej scenerii szliśmy od wioski do wioski za Maćkiem, jeden za drugim, pilnując się nawzajem, aby przypadkiem nie pogubić się w terenie nieoznakowanym. Ładnie brzmią słowa: „szliśmy od wioski do wioski”. Faktycznie wiosek nie było! Wioski były kiedyś, a dokładniej pisząc do połowy ubiegłego wieku! Teraz ich już nie ma. Nie istnieją. Zostały tylko ich nazwy na mapie, zostały drzewa owocowe, jabłonie, grusze, może śliwki, a wszystko to zdziczało z upływem czasu. Owocami z tych drzew chętnie żywią się miejscowe niedźwiedzie… Kiedyś wioski te tętniły życiem, bo były zaludnione. Teraz panuje w nich całkowita cisza, przejmująca cisza… Może lepsze byłyby tu słowa: grobowa cisza, wszak cmentarzy i grobów w tych bieszczadzkich stronach nie brakuje. Widzieliśmy te cmentarze i resztki nagrobków, które gdyby mogły, opowiedziałyby wiele o historii tej ziemi, o której Jan Paweł II powiedział: „Pochylam się ze czcią nad tą bieszczadzką ziemią, która doznała w historii wielu cierpień wśród wojen i konfliktów (…)”. A jak to było ze współczesną historią krainy położonej na południowo-wschodnim krańcu Polski? Można by wiele o niej napisać. Druga wojna światowa trwała tu o dwa latach dłużej niż w całej Europie, przyniosła wyludnienie, zniszczenie osiadłego życia i powrót do dzikości. „(…) W sierpniu 1944 r. Armia Czerwona zdobyła Sanok, ale dla Bieszczad oznaczało to raczej dopiero początek krwawego okresu – od lata 1944 r. aktywizuje swoją działalność ukraińskie podziemie, którego zbrojnym ramieniem była Ukraińska Powstańcza Armia (UPA). Walki na terenie Bieszczad z tym bardzo dobrze wyszkolonym wojskiem partyzanckim miały bardzo ciężki charakter, dopiero od 1946 r. przewagę zaczęły zdobywać oddziały Wojska Polskiego. Wokół tych działań narosło wiele mitów i półprawd – wbrew powszechnym opiniom nie było na tych terenach licznych krwawych masakr ludności polskiej (największa w Baligrodzie – 40 ofiar), natomiast zdarzały się takowe na cywilnej ludności ukraińskiej. Po zabiciu przez oddziały UPA gen. Świerczewskiego pod Jabłonkami rozpoczęto przymusowe wysiedlanie ludności ukraińskiej (operacja „Wisła”) – od dawna już planowanej i przygotowywanej. Warto pamiętać, że dużą część ludności wysiedlono na Ziemie Odzyskane lub na teren ZSRR już w latach 1944 – 1946. Po całkowitym opustoszeniu Bieszczad w końcu 1947 r. przez kilka lat był to teren zamknięty, dopiero po 1956 r. pozwolono wrócić części ludności ukraińskiej, a tereny Bieszczad rozpoczęto zagospodarowywać według zasad gospodarki planowej” – pisze w przewodniku „Bieszczady z plecakiem” Paweł Klimek. Dziwne były te bieszczadzkie wioski: Studenne – Tworylne – Krywe – Hulskie i tak samo dziesiątki innych. Nie było słychać ani głosów gospodarzy, ani szczekania psów, ani ostrzenia kosy, ani pracy maszyny rolniczej. Tylko kukułka gdzieś w głębi głośno kukała majowo, albo jakiś ptak odezwał się jakby na nasze powitanie. A więc jednak życie w tych wioskach było, ale jakieś inne, bez ludzi i zwierząt domowych, a żyła w nich przede wszystkim przyroda! Oprócz cmentarzy widzieliśmy resztki cerkiewek, resztki mniejsze lub większe. Widzieliśmy też ruiny dworu i stajni, ich przejmująco puste okna… to wszystko obok bagniska z bobrami… Te wszystkie miejsca robiły wrażenie, choć nad nami i wokół nas było tyle słońca! Na pewno nie pozwalały nam tak sobie obojętnie przejść obok nich. Na szczęście mieliśmy stosunkowo dużo czasu na to, aby idąc przenieść swoje myśli do tamtych lat, aby popatrzeć i zadumać się... Tak więc wędrowaliśmy od wsi do wsi po przepięknych terenach, po wzgórzach obsypanych tarniną tak białą jak prawdziwy świeży śnieg, po drogach polnych, czasem błotnistych, wzdłuż brzegu spokojnego dzisiaj Sanu. Co o tej trasie pisze autor wspomnianego wyżej Przewodnika? „Przepiękna, dosyć długa i wymagająca dobrej orientacji w terenie trasa. Prowadzi ona doliną Sanu, przez tereny dawnych wsi wysiedlonych w 1947 r. Niewielkie różnice wysokości, ciekawe pozostałości po dawnych osadach, ładne widoki czynią ją jedną z najbardziej ekscytujących wypraw bieszczadzkich. Trasa prawie w całości prowadzi nieznakowanymi drogami i ścieżkami – konieczna dokładna mapa i kompas”. Aparaty fotograficzne „pracowały” dzisiaj bez wytchnienia. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć wszystkiemu, co tylko dało się sfotografować, bo obrazy tak wyjątkowych miejsc każdy z nas chciał mieć u siebie, na pamiątkę. Cicho było na tej trasie, no i głucho wszędzie… Spotkaliśmy tylko czterech turystów idących w przeciwnym kierunku. Było też kilku turystów przy namiotach w jakimś głębokim dole blisko górskiego potoku. To była prawdziwa rzadkość w naszych polskich górach w te majowe wolne dni. Później Maciek zdradził nam, że tą samą trasą wędrował dokładnie 40 lat temu. Ach tak, rozumiem! To był jego mały, ale i wielki turystyczny jubileusz. Moje gratulacje! Szkoda, że nie zapytałam się od razu, tak na gorąco, czy po tylu latach cokolwiek zmieniło się tu na tym szlaku nieistniejących wiosek na lepsze? A może – nie daj Boże - na gorsze? A może zmieniło się tylko to, że drzewa podrosły, że tereny zagęściły lasy, że tarniny i czeremchy przybyło…? Z pewnością zapamiętam tę wycieczkę i ten nieznakowany szlak na długo! Myślę, że tak samo zapamiętają ją wszyscy uczestnicy, którzy wybrali dzisiaj akurat tę trasę. Przeszłam ją po raz pierwszy w życiu i pewnie nie będzie mi już dane przeżyć kolejną okrągłą rocznicę tegorocznego przejścia szlakiem wiosek, których już nie ma. 1 maja 2015 r. (piątek) Andrzej Burski – przodownik – marzył o trasach wyrypiastych, długich, z odpowiednią wysokością, czyli takich, o których można powiedzieć: im dalej i wyżej tym lepiej! Jeszcze odczuwał ból kolana (kolan?) po wczorajszej potężnej bieszczadzkiej wyrypie, którą udało mu się zrealizować z drugim Andrzejem, a już wymyślił na dzisiaj nową trasę, inną niż te w programie. Na Caryńską! Kto chętny? Sześć, a właściwie siedem osób zgłosiło się na ochotnika do przejścia tej trasy. Wymienię tych śmiałków alfabetycznie: Andrzej B. (przodownik), Andrzej G., Andrzej Sz., , Celina, Darek, Grażyna i Marysia. Odradzono jednak Grażynie pójścia na trasę Andrzeja, bo trasa nie należała do lekkich. Była bowiem i długa, i wcale też nie taka łatwa, nawet dla nas, beskidzkich górali wprawionych dosyć dobrze w te górskie wędrówki. Wędrowaliśmy więc dzisiaj w szóstkę następującą trasą: Berehy Górne (720 m n.p.m) – Połonina Caryńska (1297 m n.p.m) – Przysłup Caryński (785 m n.p.m) – Magura Stuposiańska (1016 m n.p.m) – Widełki (580 m n.p.m) – Pszczeliny. Pogoda była, owszem, zapowiadana jednak jako pogoda przed zbliżającą się niepogodą, więc sprężyliśmy się mocno i wyruszyliśmy na szlak. Wiatr dmuchał nam mocno w twarz wyziębiając każdego zwłaszcza tam na górze, na Caryńskiej. Powietrze było krystalicznie czyste, rześkie, najczystsze z możliwych! Hej miastowi! Oddychajcie tu pełną piersią… nie zdążyłam zawołać, bo mi uciekli do góry ci miasta… z Warszawy! Co rusz mijaliśmy się ze świątecznymi turystami, do których i my należeliśmy, a słowa „dzień dobry” były tu najczęściej głośno wypowiadane. Dzisiaj na tym czerwonym szlaku było tłoczno, nie tak jak wczoraj, zresztą pisałam już o tych kilku turystach spotkanych w ciągu całego wczorajszego dnia. Dzisiaj, na tym bardzo popularnym szlaku było ich dużo więcej, wielokrotnie więcej… Połonina Caryńska, długości około 4 km, ma kilka szczytów. Na pierwszym z nich od zachodu (1245 m n.p.m.) zrobiliśmy – jak zresztą wszyscy idący w górę – pamiątkowe zdjęcia z widokiem na Połoninę Wetlińską. Potem na samym głównym szczycie był drugi, krótki i obowiązkowy wypoczynek oraz działalność fotograficzna. Tłoczno tu było, no i gwarno… Aparaty poszły w ruch, a napis na żółtej tabliczce: „Połonina Caryńska 1297 m n.p.m” koniecznie musiał być ujęty na każdym zdjęciu i to każdego turysty! Dlatego też nawet tu, w tym cudownym miejscu ustawiały się kolejki… oczywiście do zdjęć z najważniejszą tabliczką! Panorama z Połoniny Caryńskiej należała do przepięknych. Gdzie by nie spojrzeć, z każdej strony mieliśmy tu niesamowite widoki, bo wokół nas były tylko góry i góry… Wymienię te najważniejsze: gniazdo Tarnicy – z poszarpanym skałkami grzbietem Bukowego Berda, trójkątnym Krzemieniem, grzbietem Szerokiego Wierchu i kopułą Tarnicy. W głębi widać było wierzchołki Halicza i Rozsypańca, a na południu Wielką i Małą Rawkę . Za szerokim obniżeniem doliny Sanu, w oddali, na krańcach horyzontu rozpoznaliśmy Bieszczady Wschodnie z Pikujem, Ostrą Horą, Pliszką, Starostyną i długim grzbietem Połoniny Równej. Choć w Bieszczadach granice państwowe zmieniały się wielokrotnie, to góry trwały i nadal trwają niezmiennie na swoim miejscu. Uroda tych gór jest inna od wszystkich polskich gór. Długo wyszukiwaliśmy bezwietrznego miejsca na zasłużony odpoczynek. Wszędzie dmuchało lekko zimnym wiatrem, a to z pewnością nie służyło spokojnemu odpoczynkowi. Wszędzie też poustawiano tabliczki następującej treści: „Uwaga! Regeneracja otoczenia przyrodniczego. Nie schodź ze szlaku! Dyrekcja BdPN”. W końcu udało nam się zejść może metr, a może dwa od głównej grani na stronę zawietrzną, a tam w kamieniach i trawie przycupnęliśmy, nie na długo zresztą. Odetchnęliśmy, odpoczęliśmy, zjedliśmy nasze plecakowe kanapki patrząc na pasmo Magury Stuposiańskiej (jeszcze wtedy nawet nie myśleliśmy, że też tam dzisiaj dojdziemy!). Nawet mała kawka świeżo zalana termosowym wrzątkiem była tym, co postawiło nas na dobre, na nogi… Od razu po kawie chciało się nam dalej iść, a raczej schodzić i to ostro w dół szlakiem koloru zielonego. Na Połoninie Caryńskiej ożyły moje wspomnienia, kiedy to na początku marca 2008 roku wędrowałam w śniegu, lodzie i błocie w licznej grupie zapaleńców, a wśród nich z Jurkiem Kołodziejczykiem. Szliśmy wtedy na Kińczyk Bukowski i w rakietach śnieżnych na Pikuj. Było to po tamtej stronie granicy, w Bieszczadach Wschodnich na Ukrainie. To właśnie ten wysoki, a właściwie najwyższy z wszystkich szczytów bieszczadzkich - Pikuj (1408. m n.p.m.) zaglądał dzisiaj z Ukrainy w naszą stronę, na Połoninę Caryńską. Pozdrawiał nas, a my jego! Wiem, Drogi Jurku, że teraz chociaż w myślach „wędrujesz swoimi szlakami” też po górach w Twojej ukochanej Rajczy w Beskidzie Żywieckim… „Wędruj” więc jeszcze jak najdłużej! Wracam do trasy, którą schodziliśmy wolno i bardzo stromo, co rusz mimo wszystko oglądając się wstecz za piękną Caryńską, która od tej strony wyglądała dzisiaj wyjątkowo malowniczo. Od północnej strony przykryta była jeszcze białymi pasmami śniegu przypominającymi zebrę. Nie wiem, skąd takie skojarzenie gór z zebrą przyszło mi do głowy? Schodziliśmy z Caryńskiej wolno, bo w kolanach coś tam po cichu, a może i czasem głośno niejednemu z nas „strzykało”, a poza tym przechodziliśmy po płatach śniegu z lekkim poślizgiem, na co szczególnie trzeba było uważać. Gdy było już płasko i łagodnie, gdy pojawił się jakiś rzadki las bukowy, wtedy spotkaliśmy liczną grupę naszych turystów z WKG, którzy postanowili nie zasiedzieć się zbyt długo w „Kolibie”, ale iść śmiało szlakiem turystycznym przed siebie, jakby nam naprzeciw. Postanowili bowiem jak najwięcej skorzystać z darów bieszczadzkiej, wiosennej przyrody. Przy Schronisku Studenckim Politechniki Warszawskiej „Koliba” na Przysłupie Caryńskim (775 m n.p.m) nasza grupa odpoczęła, nabrała sił i ochoty na dalszą wędrówkę. Marysia, Darek i Celina twardo i bojowo postanowili wędrować dalej, wydłużając wędrówkę szlakiem zielonym, a potem niebieskim aż do Magury Stuposiańskiej (1016 m n.p.m.). Aż się prosi zacytować tu fragment tekstu piosenki: „(…) Gór mi mało i trzeba mi więcej (…)”. Czuliśmy to wyraźnie, że gór nam było dzisiaj mało! Od „Koliby” szliśmy więc bardzo ostro w górę, może około 200 metrów przewyższenia do południowego wierzchołka Magury Stuposiańskiej (983 m), ale za to z jakimi widokami za naszymi plecami! Po raz kolejny z wielką radością pokłoniliśmy się Caryńskiej, Tarnicy i dalszym górom. Potem po około 30 minutach marszu dotarliśmy na główny szczyt Magury Stuposiańskiej (1016 m n.p.m.). Szczyt pokryty był bukowym lasem, z małym „oknem” na pobliskie zalesione góry i chyba tylko z powodu słabej widoczności nie zrobił na mnie jakiegoś specjalnie wielkiego wrażenia. Później był już tylko powrót do jej południowego wierzchołka szlakiem niebieskim, który poprowadził nas aż do Widełek. Do bazy w Pszczelinach mieliśmy już tylko niecałe dwa kilometry asfaltowej drogi jakże pięknie po obu stronach umajonej kaczeńcami. Idąc w górę, na Magurę Stuposiańską dotarła do nas lekka fala deszczu, który był niezbyt mocny, ale za to był zdrowy, bo majowy. Trochę nas zmoczył, ale to był przecież drobiazg, i tak nikomu nie zaszkodził! Bo cóż to znaczy, kiedy powietrze w takim deszczu i w taaaakich górach było jak najlepsza sanatoryjna inhalacja naszych podtrutych miejskimi spalinami gardeł i płuc! „W górach zawsze jest coś, co sprawia, że przystajemy na chwilę zdumieni i zadumani – choćbyśmy już znali je na wylot i bywali dziesiątki razy. Dlatego zawsze warto chodzić po górach” (to są słowa autora Przewodnika „Bieszczady” Pawła Klimka). Pasują do nas, do wszystkich 45 uczestników 42 „Rocznicówki” jakby ulał! Co działo się na pozostałych trasach zaplanowanych przez Maćka? Na pewno były to też piękne trasy, bo wiosna w tym roku była w górach wyjątkowo urocza, niechaj więc opiszą je ich uczestnicy. Nie bójcie się pisać, bo słowa zapisane przetrwają i będą z pewnością chętnie czytane przybliżając wszystkim jeszcze bardziej tę „Rocznicówkę”, na którą przecież czekaliśmy cały rok! Wieczorem, po obiadokolacji jeszcze raz spotkaliśmy się wszyscy razem w pięknej jadalni. Uczestniczyliśmy bowiem w ponad dwugodzinnej prelekcji Antoniego Derwicha na temat bieszczadzkiej historii i przyrody. Leśnik, fotografik, goprowiec, badacz bobrów, samorządowiec i były wicedyrektor Bieszczadzkiego Parku Narodowego opowiadałby - gdyby mógł do rana o swoich pasjach, nie tylko zresztą zawodowych tak bardzo związanych z Bieszczadami. Jego zdjęcia i filmy były świetnym uzupełnieniem ciekawych opowieści. W ciemnościach wracaliśmy potem drogą do naszej kwatery w „Czterech Porach Roku”. 2 maja 2015 r. (sobota) Szybko nadszedł trzeci, a więc ostatni dzień aktywnego wypoczynku w Bieszczadach. Tarnica i Szeroki Wierch śniły nam się już od dawna. Niestety! Pogoda pokrzyżowała nasze plany. Deszcz i mglista aura, czyli widoczność więcej niż marna, stały się przyczyną zmiany zaplanowanych górskich wycieczek. Szkoda, wielka szkoda, tak piszę dzisiaj. Tarnicę odłożyliśmy więc na następny raz, a kiedy to będzie? Może za rok, może za dwa, a może za dziesięć lat? Z optymistycznymi jednak myślami ciesząc się z tego, co już przeżyliśmy pojechaliśmy do Ustrzyk Górnych, do „Zielonego domku”, czyli do Ośrodka Historii i Kultury Turystyki Górskiej PTTK, znajdującego się tuż przy Hotelu Górskim PTTK. Bardzo, ale to bardzo nam się podobało to muzeum. Tak małe dwie salki potrafiły w sobie zmieścić ogrom górskiego bogactwa związanego z historią turystyki górskiej na terenach Bieszczadów Zachodnich po zakończeniu II wojny światowej oraz Karpat Wschodnich w okresie przedwojennym. Nie mogliśmy oderwać oczu od tych wszystkich eksponatów, nie mogliśmy nie posłuchać ciekawych opowieści Jacka Gołębiowskiego o pamiątkach po mieszkających na tych terenach Bojkach, Łemkach i Żydach. Salka druga zwana Wschodnią pełna była zbiorów ukazujących rozwój ruchu turystycznego i działalność Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, Akademickiego Klubu Turystycznego i Karpackiego Towarzystwa Narciarzy. Pisząc w największym skrócie zobaczyliśmy tu również znajome nam przykłady twórczości ludowej Hucułów oraz zdjęcia nie tylko karpackiej przyrody, ale i sposobów uprawiania turystyki letniej, zimowej, a także kajakowej, obiekty turystyczne i historię ich budowy itd. Z tego Muzeum naprawdę trudno było wyjść. To miejsce zrobiło na nas ogromne wrażenie i to takie, że powoli nie żal nam już było ani Tarnicy, ani Szerokiego Wierchu… Nawet gdybyśmy dzisiaj tam dotarli w tak kiepskiej pogodzie, to i tak niewiele by nam to dało poza zdrowym marszem do góry i zejściem w dół. Pogoda cały czas była taka sama, czyli marna. Dobrze, że chociaż nie było zimno. Następnie pojechaliśmy na Przełęcz Wyżniańską, skąd spacerkiem, oczywiście pod parasolami, doszliśmy do Bacówki PTTK pod Małą Rawką. Trudno było znaleźć w niej wolne miejsce, a ciasnota, duchota i kolejka do bufetu szybko wygnały nas na ganek. Cóż było robić? Na zewnątrz, wokół bacówki było tyle stojącego miejsca i świeżego powietrza, że dobrze zrobił ten, kto w bacówce nie przesiedział czasu tam zaplanowanego. Pod daszkiem sąsiedniego niewielkiego budynku, przy małym murku, ochraniając nogi parasolami, „rozsiedliśmy się” na dobre to znaczy wygodnie i zajadaliśmy kanapki, które popijaliśmy z konieczności własnymi napojami. Majowe dni są długie, postanowiliśmy więc dalej kontynuować plan awaryjny „Rocznicówki”. Pojechaliśmy do miejscowości Czarne, położonej między Ustrzykami Dolnymi a Ustrzykami Górnymi. Przy drodze w kierunku Czarnej Dolnej stoi drewniana XIX wieczna cerkiew św. Dymitra, z zachowanym wewnątrz całym ikonostasem. Obecnie jest tu kościół Parafii Rzymsko-Katolickiej pw. Podniesienia Krzyża Świętego. Miejscowy ksiądz zapoznał nas z ikonostasem, z parafią i wszystkim, co wiąże się z jej problemami. Ciekawe i warte odwiedzenia było to miejsce. Wróciliśmy do bazy w Pszczelinach zadowoleni z tego, że nie zmarnowaliśmy dnia, że ubogaciliśmy się duchowo, że przekonaliśmy się do tego, że warto czasem zobaczyć coś innego, coś nowego i tak ciekawego, jak to było dzisiaj. Teraz czekało na nas już tylko ognisko. Ale niestety z powodu niesprzyjającej aury, wieczór zwany ogniskowym przeniesiony został do głównej sali, czyli do jadalni z kominkiem. „Gdybym miał gitarę, to bym na niej grał…”. Nie, nie było tym razem z nami Janusza Kwiatkowskiego z gitarą. Nikt nam nie przygrywał do śpiewania… Ognisko w kominku szybko wygasło, bo drzewo było tak mokre, że za żadne skarby nie chciało się palić. Były śpiewy, były głośne rozmowy, były wspomnienia, była tradycyjna kiełbaska, przypominająca tę ogniskową. Słowem, nastrój tradycyjnego ogniskowego wieczoru był, z konieczności taki trochę inny niż zawsze, ale był! Za niemały trud głównego organizatora 42 „Rocznicówki” Maćka i innych osób mu pomagających trzeba w tym miejscu serdecznie podziękować. Takie samo podziękowania należą się gospodarzom Pensjonatu „Magura” i Agroturystyki „Cztery Pory Roku” w Pszczelinach w gminie Lutowiska. Do zobaczenia za rok na kolejnej „Rocznicówce” u nas, w Beskidach! Bielsko-Biała, 3 czerwca 2015 r. Napisała: Celina Skowron |