ďťż

Trzydniowy rajd w okolicy Dean z Dirn, Him i Ev (by Dirnu)

cranberies
Wszystkie miejscowości tu wymienione są położone w losowych miejscach Polski albo wymyślone. ~

DZIEŃ 1

James miał plan niebylejaki... Tylko trudny dość do zrealizowania. Odkąd tylko zaczęli startować w rajdach, szybko się w tym odnaleźli i stało się to nową pasją prócz skoków. Szara była w dobrej kondycji, zdecydowanie przygotowana na takie przedsięwzięcie jak kilkudniowy rajd z przerwami. James miał listę miejsc, w których może zatrzymać się na nocleg, zrobić postój... I które należałoby minąć. Miało być na luzie, więc na pewno nie będą przemęczać koni. Nie będą? A nie 'nie będzie'? Otóż nie! Bo jedzie z całą drużyną! Łącznie 4 konie - Czas Nadziei & James, Sens Życia & Eviline, Gracja & Joanne i Sueno & Himbeere. Mężczyzna z samego rana przyszedł do klaczy, wyczyścił ją porządnie, osiodłał, prócz standardowego rzędu nałożył jej jeszcze ochraniacze i juki. Miał ze sobą lekki namiot, śpiwór, portfel i telefon. Więcej mu potrzebne w sumie nie było. No i jeszcze czystą bieliznę, jakiś ręcznik i wodę. Przed stajnią czekały już na niego przygotowane pary, zapoznali się wszyscy z trasą i na koń!

Na rozgrzanie się trochę stępa na dziedzincu Deandrei i wyjazd na piaszczystą dróżkę prosto do lasu. Hope mieliła wędzidło, łypiąc tylko kątem oka na inne konie. Była na szczęście dość spokojna! Gdyby zaczęła szaleć w takiej grupie to była by to czysta katastrofa. Zatrzymali się na łączce na dopięcie popręgów i ustawili się następująco - Hope, za nią Sens, Sueno i Gracja. Na razie słoneczko świeciło, wiał lekki wietrzyk i utrzymywało się ciepło. Chyba ostatnie chwile by skorzystać z podmuchów lata! Aktywnym stępem kroczyli naprzód, głównie przez polne drogi, zagłębili się na dłuższą chwilę w las. Tu Sensowi zaczęło wręcz odwalać! Rzucał wszędzie ciekawskie spojrzenia, rwał się na boki, żeby obejrzeć wszystko po kolei i Eviline miała z nim trochę do pogadania... Sueno i Gracja zdawały się na niego uwagi na razie nie zwracać, oba spokojne i dystyngowane. Za to Hope cofnęła uszy, żeby lepiej go słyszeć i cierpliwie odpowiadała na jego rżenia, nakręcała się... Dróżka wyrównała się, przeszli na ubity, suchy grunt i James stwierdził, że czas na kłus. Evi w tym czasie zdążyła uporać się z Sensem i ogier szedł grzecznie, aktywnie naprzód.
-Kłuus! - krzyknął mężczyzna, jednocześnie dając łydkę i wypychając siwkę z biodra.
Ruszyli po sobie jak kolejno przewracane kostki domina. Wjechali na łagodny wzgórek, zeszli po jeszcze łagodniejszym jego zboczu... I otworzyła się przed nimi prosta do samej polnej dróżki, która miała ich zaprowadzić do wsi Truskolaski na pyszny obiad.
-Galop!
Będą mieli jeszcze czas na sporo kłusa, trasa w końcu do najkrótszych nie należy! James dał klaczy pomoce do przyspieszenia, ruszyła równą foulą, spokojną... Zdecydowanie zbyt spokojną! Obejrzał się na chwilę, czy nikt nie zostaje w tyle. Nabuzowany wolną przestrzenią Sens rwał się do przodu, co rusz skracając trochę odległość od siwki, Sueno trzymał tempo - skupiony i zasłuchany w pomoce właścicielki a Gracja podtrzymywana łydkami trzymała się na razie grupy. Mogą sobie pozwolić na chwilę szybkości! Zacmokał więc, dodał jeszcze łydki i suchy piach zaczął wzbijać się spod końskich kopyt, oczy łzawiły i nagle kolejna komenda:
-Kłus!
I zwolnili do chodu niżej, wjeżdżając na zwykłą polną drogę. Gracja dogalopowała do nich - pozostała mały kawałek za grupą. Jako kucyk miała niestety więcej roboty niż inne konie - musiała w końcu trochę ich doganiać.
-Stęp.
Teraz chwila na oddech! James pilnował drogi, kołysząc się luźno w siodle siwki i zabawiając się kompasem, jako, że droga na zbyt uczęszczaną nie wyglądała zrównaliśmy się na razie ze sobą, by chwilę pogadać. Konie oddychały w tym czasie głęboko. Mężczyzna obrócił się w końcu w siodle i rzekł do współtowarzyszek:
-Zatrzymamy się we wsi na obiad, zanim tam dojedziemy mamy jeszcze do przejechania bardziej górzysty, ale nieco mniej zalesiony obszar i jeszcze conajmniej kilka kilometrów do niego.
Na razie mieli nieco nudnawo, acz wygodnie - czas umilali sobie rozmową, co jakiś czas przechodząc w kłus na dłuższe kawałki drogi, potem znów trochę stępa dla odpoczynku. Omówili słuchaną muzykę, obstawiali co zaserwują im na obiad i oczywiście jak to jeźdźcy - poobgadywali konie. W przyjemnej, koleżeńskiej atmosferze wkroczyli w końcu na wąską ścieżkę po wspomnianych wcześniej górkach - znów ustawili się w wężyka i andaluzka przecierała szlak. Dróżka okazała się być poplątaną serpentyną z pozornie niekończącą się ilością wjazdów i zjazdów i małą ilością prostych... Wysiłek też dla jeźdźców, którzy przy zjazdach uparcie trzymali się siodła, by nie zsunąć się przez końską szyję (chwała za przedni łęk siodła!) i dane odpocząć było im dopiero, gdy wjechali do wsi. Było koło godziny 14, a oni już byli trochę zmęczeni i chętni przede wszystkim do jedzenia i odetchnięcia. Umieścili konie w boksach, przedtem sprawdzając czy wszystko okej, zamówili obiad dla siebie i opiekę dla nich i mieli teraz 3 godziny dla siebie. Spożytkowali je głównie na zakupy, bo nocleg miał być w plenerze, a na kolację trzeba było coś zjeść! Zakupy rozdzielili po równo do juków i po 3 godzinach wzdychania i marudzenia, że to jest przecież samobójstwo ruszyli dalej. Konie odpoczęły trochę i ożywiły się na drugą część trasy, tak, że dali radę pokonać jeszcze niezły jej kawałek porządnym kłusem. Teraz podróżowali przez las, ale tu już bez zbytnich problemów z rzeźbą terenu - zdarzyła się tylko chwila, gdy z młodnika wyjrzały sarenki, co by się zorientować, kto im po lesie lata... I konie zareagowały dość spokojnie, szybko uspokoiły się po nagłym pojawieniu się łani i maszerowali dalej. Dziś jeszcze lajcik! Ale jutro trasa miała być tak samo wymagająca dla jeźdźca jak i dla konia i do pokonania w ciekawszy trochę sposób.
Wieczorem zbudowali prowizoryczną zagrodę, uwiązali konie (nie za bardzo ufali trwałości tej zagródki...) i rozłożyli namioty. Ale noc była jeszcze młoda więc do wieczora siedzili jeszcze przy ognisku, śpiewając i zadając kiełbaski na kolację. Przerwali tylko na chwilę, by ostatni raz tego dnia zająć się końmi i w końcu poszli spać.

DZIEŃ 2
Wstali wszyscy koło 11. Po śniadaniu, skontrolowaniu koni i sprzątnięciu obozowiska wzięli się za siodłanie wierzchowców. Nie było na co czekać! W nocy zawiewało trochę chłodem, więc wszyscy marzyli o ciepłej herbacie i kołdrze. James przekazał dziś mapę i kompas Joanne i luźnym szykiem jechali po szlaku. Po 15 minutach stępa pozwolili sobie na kilka kilometrów kłusa, dziś konie będą miały jeszcze czas odpocząć. Koło godziny 14, czyli niedaleko pory obiadowej, ich oczom ukazały się rozrzucone jakby luźno wśród drzew ogromne głazy. Konie nie wyglądały na zainteresowane tym zjawiskiem - tylko siedzący na ich grzbietach ludzie rozprawiali o ich kształtach i pięknie krajobrazu. Zsiedli z koni, by zjeść szybki i zimny niestety obiad, po chwili odpoczynku ruszyli dalej. Tym razem jednak z końmi w ręce! W międzyczasie pojawiła się mgła, widoczność była mniejsza, więc kopytne stały się trochę bardziej niespokojne. Hope co jakiś czas rwała w ręce, bo wydawało jej się, że dostrzega w okolicy coś niebezpiecznego... Szybko jednak przy spokojnym słowie właściciela i kilkunastu kółkach TToucha wracała do normy. Sens dreptał nerwowo naprzód, rozglądając się wokół z nieskrywaną ciekawością i rżąc co chwilę, by sprawdzić czy reszta koni nadal idzie. Sueno panikował trochę na zakrętach, gdy reszta grupy znikała w jego łukach, a on zostawał lekko w tyle... Tylko Gracja zachowywała stoicki spokój. A co takiego niezwykłego było w tym spacerze? Otóż to, że około 10km musieli przejść przez te właśnie rozrzucone głazy, gdzie sporo było miejsc, gdzie jeździec na koniu by się nie zmieścił, gdzie trzeba było się pochylić, wejść po trochę bardziej stromej skarpie. Po tym może trochę mniej będzie klaustrofobicznych lęków u naszych kopytnych, co? W trakcie zmienili szyk, żeby Sueno nie szedł na końcu, ale w środku, zaraz przed Sensem - i tak rozwiązali trochę problemy dwóch panów. Chociaż szli szybkim marszem, to gdy doszli już do końca głazów słońce chyliło się ku horyzontowi. Mieli teraz przynajmniej przed sobą porządnie ubitą, wiejską dróżkę, która skręcała akurat ku wsi, w której mieli się zatrzymać tym razem. Można powiedzieć, że szerokim łukiem wracali już do Deandrei! Wsiedli na konie i po 7 minutach aktywnego stępowania na rozruszanie się w siodle ruszyli kłusem. Na dłuższej prostej pozwolili sobie na trochę galopu, bo konie dokazywały, były pełne energii. Najwyraźniej szlak między głazami był dla nich bardziej odpoczynkiem niż kolejną dawką męczących wrażeń. Nie zdążyli dotrzeć do wsi przed zachodem słońca... Więc latarki w dłoń i powolna jazda naprzód, obrzeżami, bo nigdy nie wiadomo, kiedy może pojawić się jakiś samochód, który może spłoszyć konie, prawda? Zahukała jakaś sowa, ale ogólnie las się przerzedzał i wydawało się, że wiocha coraz bliżej. Ich dróżka złączyła się z asfaltową krajówką i teraz szli szerokim poboczem, trochę poddenerwowani panującą już późną porą i spóźnieniem na kolację. Ich kwatera znajdowała się na samym obrzeżu tejże mieścinki, więc przeszli praktycznie całą jej długość, nim dotarli do ciepłych łóżek, a konie do stajni... Trzeba przyznać, że wierzchowce zachowały się wzorowo, chociaż w pełni spokojne stały się dopiero gdy weszły w zasięg wiejskich latarni, a potem lamp w stajni. Oczywiście przed samym posiłkiem i udaniem się do łóżek jeźdźcy zajęli się kopytnymi - zarówno rozsiodłaniem, wyczyszczeniem, jak i skontrolowaniem stanu zdrowia. Wszystko było w jak najlepszym porządku, więc ruszyli wszamać trochę zimnej jajecznicy z kanapkami i pójść spać. Tym razem pod kołdrami znaleźli się szybciej niż dnia poprzedniego.

DZIEŃ 3
Wstali wczesnym ranem, zjedli śniadanie i pomogli stajennym przy swoich koniach. Dla poprawienia morali było do zjedzenia coś ciepłego - jajeczniczka na bekonie. Pogoda zapowiadała się nieciekawie. Było chłodnawo, na horyzoncie zbierały się popielate chmury. Przez wieś przeprowadzili konie w ręku, na szczęście zbyt dużego ruchu ulicznego o tej porze dnia nie było, więc spokojnie przemknęli na rozległe łąki. Na horyzoncie dostrzegalne było jeszcze trochę większe miasto - z pozoru kilka godzin drogi, miejsce zakupów Jamesa i to najbliższe Deandrei większe zgromadzenie cywilizacji! Ten piękny widok natchnął ich na szybki powrót do domu, więc skoczyli na końskie grzbiety, ustalili zgodnie, że następnym razem coś takiego odbędzie się latem i aktywnym stępem ruszyli naprzód. Po kilku minutach już kłusowali przez łąki, nieogrodzone pastwiska. Kierowali się cały czas na miasto. A chmury nie odchodziły, nie odpuszczały... Czyli padać będzie dziś na pewno. Zbyt ciemne były i zbyt nisko zawisły, by była możliwość ominięcia deszczu... Na wypoczętych koniach łatwo było jechać, to też zaraz zwolnili je do stępa i umówili się na krótki wyścig. Ustawili się w równym szeregu, zrównali tempo i przy głośnym odliczaniu Eviline:
-3, 2, 1, start!
Przygotowywali się do startu. Na magiczne słowo start cała grupa pochyliła się w siodłach, po mocnych pomocach do przejścia w szybsze tempo. Sens wystrzelił do przodu jak z procy, zaraz za nim Sueno. Czas Nadziei utrzymywała spokojną, równą foulę i pęd młodszych jej się nie udzielił - brykała przy każdej pomocy do wydłużenia kroku i James zadowolił się jednym z ostatnich miejsc. Zaskoczyła wszystkich Gracja - jako po kucyku nie spodziewali się po niej aż takiego tempa! Wykazała się nielada kondycją, bo kiedy gniadosz odpadł i zwolnił trochę przez zmęczenie wyprzedziła go i ulokowała się na samym przedzie gonitwy. Sueno zwolnił kilkanaście metrów po Sensie i dopiero wtedy udało się skłonić Hope, żeby trochę poszarżowała do przodu i ostatecznie stanęła na miejscu trzecim, zaraz za Sensem, który nie odpuszczał. Niewiele brakowało, a na linii startu, przy zwalonym pniaku Sueno by ją wyprzedził! Zwolnili konie, przeszli na luźną wodze, pozwalając im odpocząć i nagrodzili je. W międzyczasie zaczęło kropić. Ciężkie krople opadały na ich ramiona i końskie boki... A byli dopiero niedaleko połowy drogi. Miasto zbliżyło się jakby trochę, ale przed nimi nadal niezły kawał pól do przemierzenia. Nie minęło kilka minut, kiedy po prostu z nieba lunęło pełną parą. Jeźdźcy przemokli do suchej nitki, ruszyli kłusem, uciekając przed deszczem. Dojechali do brodu szerszej rzeczki i przejechali go bez większych problemów, koni woda nie spłoszyła a sięgała im ledwie kolana. Po półgodzinie rozpogodziło się - niebo intensywnie i szybko wylało swoje żale i wyszło nawet trochę słońca, które pomogło niestrudzonym wędrowcom wyschnąć. Krajobraz nie zmieniał się zbytnio, raz tylko dane im było przekroczyć jeszcze niezbyt uczęszczaną krajówkę i byli pomiędzy drzewkami, taki młodnik zaraz przy stajennym kompleksie... Hope rżała, wyczuwając swoich i rwąc się do domu. Konie ożywiły się trochę na myśl o odpoczynku i powrocie do domu.

Zajechali na dziedziniec Deandrei, pozbyli się tu mokrych kurtek, które zaraz wylądowały na sznurkach przed domem, żeby posuszyć się na słońcu i jeźdźcy wzięli się za odprowadzanie swoich wierzchowców, kontrolę weterynaryjną i czyszczenie sprzętu. Gracja ruszyła z Joanne samochodem do Aurum Animus. Na szczęście przy obowiązkach pomogli im trochę stali mieszkańcy Dejcowej stajni i szybko się uwinęli.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • black-velvet.pev.pl
  • Tematy
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © cranberies