ďťż
cranberies
Ze względu na wietrzną pogodę postanowiłam zabrać dziś siwą w teren. Trasa wiodła głównie przez las, więc istniała szansa, że nas nie przewieje, a zawsze będzie to coś innego, niż duszenie się na hali, nieroztropnie zostawionej zamkniętej w takie upały. Teraz hala się wietrzyła, a ja dziarskim krokiem ruszyłam ku siodlarni. Wzięłam ogłowie z wielokrążkiem (w terenie siwa jest dużo trudniejsza niż na placu) i napierśniko-wytokiem, siodło wszechstronne, czaprak i komplet ochraniaczy. Szczotki były już pod boksem. Poukładałam wszystko jak się dało najwygodniej i weszłam do klaczy z szczotą w ręku.
-Hej miśka, mam nadzieję, że nie będziesz mi sprawiać kłopotów - Powiedziałam podchodząc do klaczy i zaczynając ją czyścić idąc od szyi do zadu. Siwka była czysta, więc w ułamku sekundy zdołałam wyszorować jej sierść, przeczesać grzywę z ogonem i doprowadzić kopyta do ładu. Sięgnęłam po ochraniacze i przy okazji zerknęłam na efekt dzisiejszego błyskawicznego prania. Folblutka z wiekiem prawie zupełnie wysiwiała (zostały jej tylko ledwo widoczne jabłuszka przy kłębie i zadzie oraz przyciemnienia na stawach, grzywa z ogonem także jeszcze nie były śnieżnobiałe), ale dalej trzymała linię. "Chyba nigdy się jej nie spasie" pomyślałam kończąc zapinanie drugiego kaloszka. Założyłam jej czaprak, siodło, ogłowie, pozapinałam wszystko i ruszamy przed stajnię. Na schodkach podciągnęłam jej popręg i wsiadłam, sprawdzając przy okazji długość strzemion - były w porządku. No to leciutka łydeczka i stępem na luźnej wodzy kierujemy się ku bocznej bramie Auruma, prowadzącej krętą ścieżką ku morzu. Nie miałam planu wjeżdżać na plażę - przy takiej wichurze nie wiadomo, jak to wszystko wygląda. Ale skontrolować to z bezpiecznej odległości zawsze można Scary jak tylko wjechałyśmy w las przyspieszyła kroku i zaczęła się czujnie rozglądać dookoła. Ostatnio trasa ta nie była przez nas użytkowana, więc nie zdziwiło mnie jej zachowanie. Jechałyśmy średniej szerokości, ziemistą ścieżką, która po deszczach zamieniała się w istne bagno, dlatego też czasami wybierałam dłuższą, ale bezpieczniejszą trasę. Ale parząc na to, że ostatnio nie padało postanowiłam zaryzykować. Po przejechaniu 600 metrów prosto droga zawinęła w prawo i zaczęła się delikatnie piąć w górę. Zatrzymałam klacz przed początkiem wzniesienia i sprawdziłam popręg, by potem ruszyć ku szczytowi pierwszego pagórka. Po chwili zaczęłyśmy zjeżdżać delikatnym spadkiem terenu w dół. Pagórek za nami. Ścieżka znowu skręciła lekko w prawo, potem w lewo i znowu lekkie wzniesienie, a po nim kolejne. Znowu lekki skręt w lewo i nasza trasa stała się bardziej zarośnięta przez różne trawy, krzaczki itd, ale też nie widać było żadnych wzniesień terenu. Uznałam, że czas na kłus. Nabrałam wodze na kontakt, przyłożyłam bardzo delikatnie łydki i aktywny kłus do przodu, ale nie z mojej komendy - siwa niczym wystrzelona z procy sama parła przed siebie, nafukana i czujna, wyłapująca każdy ruch w otoczeniu. Po paru krokach zwolniła nieco, rozluźniając się i najwyraźniej uznając, że póki co nie ma tu nic niebezpiecznego. Po paruset metrach na wprost skręciłyśmy w prawo, w jeszcze bardziej zarośniętą dróżkę, a potem w lewo i lekko w prawo, ku drodze analogicznej do tej, jaką miałyśmy na początku. Szum morza, z początku bardzo cichy, stawał się coraz wyraźniejszy i od razu domyśliłam się, że fale muszą być dziś naprawdę porządne. Scarlet wyraźnie wdrożyła się już w wycieczkę, bo kłusowała równo, swobodnie, z naturalnie ustawioną głową, tylko czasem podrywając ją do góry, zaciekawiona jakimś ruchem w krzakach, czy odgłosem docierającym gdzieś z okolicy. Jej kopyta dudniły głucho w ziemię, która znowu zaczęła robić się mniej twarda i bardziej porośnięta różnymi trawami itp. Zaczęły się też minimalne wzniesienia i spadki terenu, przy czym przeważały te pierwsze, więc stopniowo, powoli pięłyśmy się ku górze. Gdy teren zrobił się chwilowo zbyt stromy na kłus i piaszczysty, osypujący się, zwolniłam do stępa, w którym na luźnej wodzy powoli wspinałyśmy się na szczyt. Morze było już mniej niż 200 metrów od nas, jednak nie mogłyśmy tą drogą podjechać na plażę - zjazd był zbyt niebezpieczny, a i dotarcie do niego stanowiło wyzwanie. Gdy znalazłyśmy się już u góry wzniesienia skręciłam w prawo, w dość mocno porośniętą mchem dróżkę, którą mogłyśmy dotrzeć do bardzo ładnego wejścia na plażę. Wiatr okazał się wcale nie taki mocny, jak się spodziewałam, co mnie mocno pocieszyło. Dałam klaczy odsapnąć parę minut, następnie postanowiłam zagalopować na bardzo dogodnej trasie, może lekko pofalowanej i czasami krętej, ale za to z bardzo dobrym podłożem i możliwością ewentualnego odbicia w bok czy zawrócenia w razie potrzeby. Nabrałam wodze i ruszyłyśmy kłusem - tym razem klacz nie wystartowała spode mnie jak z procy, więc po kilku krokach zagalopowałam. Przygotowana na skok do przodu zabrałam się z klaczą i od razu zaczęłam ją wyhamowywać, co wcale nie było takim prostym zadaniem. Folblutka walczyła ze mną równo, wyrywała się, próbowała chodzić bokiem, w końcu jednak dała za wygraną i żwawym, ale nie szaleńczym galopem szła po ścieżce, a ja oddając jej trochę wodzy mogłam się rozluźnić i porządnie nabrać powietrza w płuca. Usiadłam mocno w siodło i podążając za ruchem klaczy, spokojna ciałem i duszą jechałam po dróżce, zawijając zgodnie z jej torem, wsłuchując się w głuche dudnienie kopyt i czując, jak zmienia się praca grzbietu siwej zależnie od tego, jak uformowany był teren przy trasie. Po paruset merach na horyzoncie zamajaczył nam pierwszy efekt silnego działania wiatru - przewalone, cienkie drzewko. Przecinało ścieżkę na wysokości mniej-więcej 50 cm, więc ze spokojem mogłyśmy je przejechać. Siwa, widząc przeszkodę naparła na wędzidło, jednak szybko odpuściła i nie zmieniając tempa równo dojechałyśmy do przeszkody, dobrze wpasowując się z odskokiem. Klacz wybiła się lekko, nie wysilając się w skoku. Raczej przeniosła nogi na drugą stronę i tyle. Galopując dalej tą samą drogą natrafiłyśmy na kolejne zwalone drzewka - im bliżej granicy lasu tym częściej. Żadne z nich jednak nie przewyższało 80 cm, więc powalałam sobie przez nie skakać. Przeszłam do stępa, kiedy zorientowałam się, że nieopodal naszego aktualnego miejsca znajduje się piękny szereg dwóch dużych, zwalonych drzew, który odkryłam już dawno temu i byłam pewna, że pozostał niezmieniony od tamtego czasu (pomijając stan samych drzew itp). Postanowiłam pojechać tam, bo było to zaledwie parędziesiąt metrów w prawo, a siwa tak fajnie skakała, że aż szkoda byłoby taką atrakcję pominąć. Odbiłam stępem w prawo, między drzewami i już po 40 metrach napotkałam ową kombinację. Objechałam ją dookoła, sprawdzając, czy jest jeszcze przejezdna, następnie zagalopowałam, odjechałam wystarczająco daleko i zawróciłam na ogonie, kierując się prosto na szereg. Pierwsza kłoda miała 80 cm, druga 100, pomiędzy nimi spokojnie mieściły się dwie fule konia o obszernym wykroku, więc dałam Scary trochę mocniej pogalopować, pilnując jednak, by dobrze dojechać do pierwszego członu. Wyszło ciut daleko, ale przy takim impecie decyzja jaką podjęłyśmy była idealna - siwa wybiła się mocniej, poleciała dalej, a potem jak miała w zwyczaju w błyskawicznym tempie wykonała dwie fule, podchodząc blisko drugiego członu i wybijając się mocno do góry i lądując miękko, podrzucając przy okazji lekko zadem. Poklepałam ją, przeszłam do stępa i po skosie zaczęłam wracać na ścieżkę. Dotarłyśmy na nią akurat, gdy zbiegała się z wejściem, o którym mówiłam. Skręciłyśmy w lewo i stępem podjechałyśmy do granicy szczytu wzniesienia. Spojrzałam na morze - szare, wzburzone, jednak trzymające odległość od końca plaży. Po piachu widać było, że nocą fale sięgały bardzo daleko. -No to co, jedziemy? - Poklepałam zapatrzoną siwą po szyi. Chętnie ruszyła przed siebie, więc postanowiłam przejechać się kawałek plażą i potem prostą drogą wrócić do Auruma od drugiej strony. Piach chrzęścił pod kopytami, wiatr od morza przywiewał nam zimne krople, przyjemnie muskające po twarzy. Chwilę postępowałyśmy sobie po plaży, powoli kierując się w prawo, po czym podjechałyśmy na twardszy piach i zakłusowałyśmy. Podłoże było równiutkie, wcale nie kopne dzięki nocnej działalności morza, więc postanowiłam zaszaleć. Akurat miałyśmy paręset metrów do celu, więc przyłożyłam mocno łydki, przeszłam do półsiadu i zachęciłam klacz do podkręcenia tempa. W sumie wystarczyło samo zelżenie kontaktu, po którym siwka wypruła do przodu, a ja pochylona mocno ku jej szyi trzymałam się całą sobą, czując jednocześnie jak jej ciało wytęża się w biegu i dalej wie, czym jest naprawdę szybki galop, pomimo dawnego zakończenia kariery wyścigowej. Na ostatnich 200 metrach pogoniłam klacz jeszcze bardziej i poczułam, jak trzytakt, przechodzi w czterotakt, a klacz rozciąga się na całej swojej długości. Schowana, kątem oka obserwowałam otoczenie przemykające w zastraszającym tempie. Po zobaczeniu charakterystycznej tabliczki zaczęłam dość szybko wyhamowywać galop, by tuż przed wejściem do lasu przejść do kłusa i kłusem pokonać wzniesienie i kontynuować trasę. Wracałyśmy prostą drogą, prowadzącą przez mocno pofalowany teren. Pierwsze 2 kilometry pokonałyśmy kłusem, potem zwolniłam do stępa, a nasza trasa zaczęła się wyrównywać. Oddałam siwej wodze i spokojnym stępem wracałyśmy do stajni od strony tylnego wejścia. Miałyśmy spory odcinek do przebycia, jednak akurat dawał nam szansę ochłonąć i odprężyć się w 100%, a ta część lasu była niezwykle urokliwa. Przy okazji mogłam sprawdzić, czy dawne ścieżki jeszcze nie pozarastały, co było mi bardzo na rękę, jeśli miałam zamiar urządzić jakiś teren czy coś. Po 30 minutach dotarłyśmy do bramy - zamkniętej, jednak nie na kłódkę. Zsiadłam z siwki, popuściłam jej popręg i podwiązałam strzemiona, następie otworzyłam jedno ze skrzydeł i wprowadziłam ją do środka. Zamknęłam bramę i ruszyłyśmy do stajni. Na miejscu rozsiodłałam Scarlet, zabrałam na myjkę i dokładnie schłodziłam jej nogi, po czym odprowadziłam do boksu. Tam rozczesałam jej zlepki powstałe od potu, doprowadziłam do ładu grzywę oraz ogon, korzystając tym razem z nożyczek, a zauważywszy drobne obtarcie na skórze przy pysku wzięłam maść i nałożyłam cienką warstwę, służącą głównie nawilżeniu tego miejsca, niż leczeniu go, bo miejsce to ani nie bolało, ani nie wyglądało choć odrobinę poważnie. Lepiej zapobiegać niż leczyć. Tak wypielęgnowaną folblutkę wypuściłam na padok, by nie siedziała reszty dnia w stajni. Pod jej nieobecność wybrałam jej brudy ze ściółki i dościeliłam świeżej słomy, co robione praktycznie codziennie w dużym stopniu zapobiegało jej brudzeniu się. Zadowolona, że wreszcie zrobiłam co chciałam odniosłam sprzęt do siodlarni i na następny dzień zaplanowałam jego czyszczenie i pastowanie. |