ďťż

19.05 - Luźny teren

cranberies
Postanowiłam pojechać sobie w teren. Taki spokojny, bez forsowania, luźna wodza (na miarę możliwości oczywiście), dużo swobody, czerpanie przyjemności z tak pięknej pogody. Postanowiłam wziąć w tym celu Antarktydę - folblutka była świetnym terenowcem, szczególnie, gdy planowało się galopadę po plaży . Gdy weszłam do stajni poczułam przyjemny chłód. Na myśl o kiszeniu się w pełnym słońcu podczas tradycyjnych treningów zrobiło mi się duszno, więc czym prędzej pomyślałam o terenie. Z uśmiechem podeszłam do każdego konia, przywitałam się z nim, poczęstowałam marchewką i polazłam do siodlarni.
-Hmm...W razie czego wezmę wielokrążek - Powiedziałam sama do siebie. Złapałam siodło z cienkim czaprakiem (grube pady w taki upał to mordęga dla konia) i podkładką żelową, przednie ochraniacze i ogłowie z wielokrążkiem i nachrapnikiem meksykańskim. Sprzęt najlepszy na upalne dni, przynajmniej wg mnie. Przyczołgałam to przed boks kasztanki i otworzyłam jego wrota. Antardi spojrzała na mnie, zastrzygła uszami a zachęcona gestem i głosem wyszła spokojnie z boksu, podeszła do mnie i przyłożyła chrapy do twarzy.
-Też cię kocham niunia, ale musimy się sprężać, bo za godzinę będą z nas skwareczki - Powiedziałam gładząc klacz po pysku i przechodząc z jednego miejsca na drugie okręciłam ją. Była w miarę czysta. Przeczesałam tylko z lekka wszelkie zlepki, rozplątałam grzywę i ogon, wyszorowałam kopyta i siodłamy. Odziałam szczupłe nogi Rudej w ochraniacze, na grzbiet włożyłam siodło (bardzo lekkie, co ułatwiało i umilało nam obu sprawę), zapięłam popręg na pierwszą dziurkę i w końcu założyłam ogłowie. Pozapinałam paski, podciągnęłam popręg i przed stajnię. Schowałyśmy się w cieniu jednego z drzew przy wyjeździe ze stajni, sprawdziłam popręg, ustawiłam strzemiona i wskoczyłam na klacz. Antardi stała nieruchomo, ale nie była sztywna. Poklepałam ją, poprawiłam w siodle i przyłożyłam delikatnie łydki.

Stępem wjechałyśmy w przyjemnie zacieniony, dość spokojny i cichy las. Antarktyda szła żwawo, ale nie była ani trochę zdenerwowana. Rozluźniona człapała swoim jak zwykle szybkim tempem i nie widziałam powodów, by jej tego zabraniać. jechałyśmy sobie główną drogą przez dłuższy czas, dopiero po jakiś 15 minutach odbiłyśmy w prawo. Ścieżka była stosunkowo szeroka i miękka, czasem tylko napatoczyć się mogły odrobinę wystające korzenie bądź kamyki. Zatrzymałam rudą, sprawdziłam popręg i pora na kłus.
Ruszyłam najpierw stępem, przejechałam jakiś odcinek nabierając wodze na lekki kontakt i dopiero zakłusowałam. Antardi jak to miała w zwyczaju ruszyła chętnie, żwawo do przodu. Swoim anglezowaniem nieco spowolniłam jej chód, a wyjątkowy wysyp różnych małych nierówności zmusił ją do zaprzestania gnania, tylko skupienia się na tym, jak idzie. Teren póki co piął się lekko pod górę, korzeni przybywało. Po jakimś czasie podłoże zrobiło się bardziej piaszczyste, przestrzeń nieco uwolniła się od drzew, zaś sama droga zaczęła lekko spadać w dół. Skróciłam nieco mocniej wodze czując, jak kasztanka przyspiesza i wyhamowałam trochę, nie ma sensu takie pędzenie. W końcu skręcamy w lewo i wąziutką ścieżką, między wszechobecnymi mchami kłusujemy sobie spokojnie, teren prosty, podłoże miękkie, słychać już w oddali cichy szmer morza. Zwolniłam do stępa, by sprawdzić popręg. Poluźnił się sporo więc zatrzymałam Folblutkę, podciągnęłam o dziurkę, sprawdziłam jeszcze raz i kłus. Droga nieco się rozszerzyła, ale na naszą niekorzyść pojawiły się leżące tu jeszcze z ostatniej jesieni gałązki, pojedyncze liście i szyszki (las mamy częściowo mieszany). Mimo to Antarktyda dzielnie dawała radę, pewnie ale uważnie stąpając po podłożu. Gdy zakończyłyśmy ten odcinek skręciłam w prawo i drobne, zamszone pagórki z pojedynczymi piaszczystymi plackami i wystającymi korzeniami. Przeszłam do stępa. Pokręciłyśmy się między drzewami przez parę minutek w celu odpoczynku i wracamy na ścieżkę.
Ruszyłam kłusem, następnie zagalopowałam. Kasztanka ruszyła energicznym, ale jednocześnie spokojnym, równym galopem, uważnie stawiając kroki po nieznanym jej terenie. Raczej był on równy, chociaż znalazło się parę niewielkich pagórków. W pewnym momencie, będąc już blisko morza natknęłyśmy się na ciekawie rosnące drzewo (dłuższy odcinek rósł równolegle do ziemi, potem zawijał w górę) i dwie zwalone słabe sosenki. Były one w sporych odstępach, a że niziutkie toto i dobry najazd to naprowadziłam Rudą najpierw na sosenki, następnie drzewko. Ładne lekkie skoki, nic dodać nic ująć. teren zaczął dość gwałtownie spadać w dół, zrobił się już mocno piaszczysty i ubogi w roślinność. W twarz zaczęła wiać morska bryza. Przeszłam do kłusa, do stępa i ostrożnie zjeżdżamy w dół, na plażę.
Widoki były niesamowite. Piękne, złociste słońce grzało bezwzględnie każdy wystawiony w jego stronę kawałek, piasek delikatnie szeleścił pod kopytami, morze spokojne delikatnie opłukiwało brzegi. Podjechałyśmy bliżej wody. Chwilę postępowałyśmy i zatrzymałam się. Zsiadłam, sprawdziłam temperaturę wody - można wjeżdżać. Wskoczyłam na grzbiet Antarktydy i skierowałam ją do morza. Folblutka weszła ochoczo, rozchlapując wodę we wszystkie strony. Przestępowałyśmy po stawy skokowe w wodzie kawałek drogi i wróciłyśmy na brzeg. Ruszyłam kłusem. Chwila kłusa i galop. Najpierw w miarę opanowany, spokojny potem przejście do półsiadu, oddanie wodzy, przyłożenie łydek i dzida do przodu! Ruda ruszyła z kopyta. Specjalnie wybrałam piach bliżej brzegu, by nie męczyć się w tym grząskim i wszędzie się sypiącym w głębi plaży. Wiatr wyciskał łzy z oczu, a przez jego szum dało się słyszeć tylko bicie własnego serca i tętent kopyt konia.
Przegalopowałyśmy spory odcinek drogi i hamujemy. Najpierw spokojny galop, potem kłus. W tym chodzie pokonałyśmy jeszcze kawałek plaży i wjechałyśmy do lasu. Od razu odczuło się przyjemny chłód miejsca zacienionego. Zwolniłyśmy do stępa. Byłyśmy blisko stajni, należałoby ochłonąć na czas. Luźna wodza, pochwała klaczki i po chwili jesteśmy już na głównej drodze. Jazdy o poranku są na tyle dobre, że nie ma jeszcze tych wstrętnych kąsających potworów, a i chłodek jest. Po 15 minutach wjechałyśmy na teren Aurum Animus. Zdążyłyśmy już jako-tako wyschnąć, ale jako człek ostrożny zatrzymałam Antarktydę i dotknęłam jej klatki piersiowej - nie była gorąca. Odetchnęłam i podprowadziłam klacz pod stajnię. Zatrzymałam, zsiadłam, poluźniłam popręg i chodzimy do środka.

W stajni panował spory chłód. Przed boksem Antardi zdjęłam z niej ochraniacze, ogłowie i siodło. Muszę przyznać, że mimo cienkiego i lekkiego sprzętu była mokra idealnie tam, gdzie on leżał. Pogładziłam klacz po czole, odziałam w kantar i zaprowadziłam na myjkę. Zimną wodą potraktowałam jej nogi, umyłam kopyta, a cieplejszą dokładnie opłukałam spocone miejsca. Ostatecznie wodą potraktowałam całą klacz. Antardi stała grzecznie, tylko przy oblewaniu pyszczka trochę się pokręciła i pomachała ogonem. Zakręciłam wodę, poklepałam i odwiązałam klaczkę, następnie zaprowadziłam przed boks. Wzięłam ściągaczkę do wody i osuszyłam folblutkę na ile tylko się dało. Wyszłyśmy przed stajnię, na trawę.
-Filip! - Zawołałam. Po chwili pojawił się mój przyjaciel. - Potrzymałbyś ją, póki nie wyschnie? Ja muszę resztę koni ogarnąć nim to słońce będzie z nas robić w ciągu pół minuty spalone grzanki. - Zrobiłam słodkie oczęta.
-Hm....no dobra... - Nie zdążył skończyć bo błyskawicznie wlepiłam mu uwiąz w ręce i poleciałam do stajni, szykować Etiudę na trening. Dziś miałyśmy poskakać na naszej zbawiennej półhali. dnia Nie 9:44, 19 Cze 2011, w całości zmieniany 1 raz
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • black-velvet.pev.pl
  • Tematy
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © cranberies